9 lipca 2013

"PRYZM" Wizja III - Uczeń


 ...

Ruchliwy miejski gwar.
Zawieszone wysoko, ciepłe słońce.
Środek niewielkiego, kupieckiego, pustynnego miasteczka.
Ludzie wędrują rzeką za swoimi celami pośród piaszczystego krajobrazu.
Głośne rozmowy wybuchające to tu to tam, kontrastują z osobami idącymi z cichą determinacją.
Kolorowe stragany, wypełnione owocami i przedmiotami bardziej i mniej niezbędnymi kuszą kolejnych przechodniów.
Ludzie wędrują pośród prostych domów stojących w sposób tak swobodny jakby to dzieci poustawiały stawiały je całkiem przypadkiem.
Z samych szczytów budynków ciągną się sznury z barwnymi trójkątnymi flagami powiewającymi swobodnie na wietrze.

Na jednym z dachów siedzi chłopiec, odziany w stare, poszarpane, czarne ubranie.
Spogląda spokojnie na ten cały ruch pośród barwnych szyków kramów i straganów.
Na to morze ludzkich spraw tańczące nieprzewidywalny taniec.
Przygląda się sylwetkom, zachowaniom i historiom dziejącym się w się bez wytchnienia.
Co rusz nowa grupka zatrzymuje się by podziwiać przydrożnego muzyka.
Pewien sprzedawca bardzo uradował się na widok starszej osoby.
Być może to jego dobra znajoma, albo mama.
Ktoś zaczął głośno krzyczeć obarczając zarzutami wszystko wokoło.
Ci którzy nie podchwycili jego posępności - śmieją się.
Jakaś para trzyma się za ręce i wyglądają tak pogodnie...
Wszystko oddycha.
Stawia kroki w swoim rytmie.
Oczy chłopca przyzwyczaiły się do ciągłego ruchu.
Nic już nie jest zdumiewające.
Jakby wszystko stanowiło całość.
Nagle pośród tłumu sylwetek odzianych w długie szaty osłaniające twarz przed piaskiem pojawia się jakieś drgnięcie.
Pojawiła się ekscytacja.
Zafascynowanie.
Impuls do ruchu.

Pośród tłumu ludzi, z lekko spuszczoną głową okrytą kapturem, idzie mężczyzna.
Spod kaptura wystaje solidny nos i roztrzepana biała broda.
Co jakiś czas wyłaniające się spod kaptura spojrzenie i wyraz twarzy nasuwa na myśl obraz mistycznego mnicha.
Nagle wyrwany jakby z medytacji zdejmuje kaptur i gładząc swoje krótkie włosy zaczyna rozglądać się po szczytach budowli.
Staje na środku wielkiego, ruchliwego skrzyżowania kilku dróg u podnóża monumentalnej budowli i nie zwracając uwagi na mijających go ludzi przygląda się z uważnością balkonom i oknom.
Jego oczy nie znalawszy punktu zaczepienia zwracają się ku słońcu skrytemu za najwyższą budowlą w mieście.
Kolorowe flagi rozwieszone pomiędzy zwieńczeniami budowli wiją się malowniczo. 
 -Pasir Harea po tylu latach wciąż trudno odmówić ci uroku - stwierdził ciepło starszy mężczyzna wodząc wzrokiem po otaczającym go ulicznym gwarze i budynkach miasta.

Gdy miał już ruszyć zobaczył przed sobą chłopca o roztrzepanych, długich włosach i poszarpanym czarnym ubraniu.
Chłopak wpatrywał się w niego bez słowa zmrużonymi ciekawsko oczami.
Staruszek podniósł w zdziwieniu lekko brwi jakby mając nadzieję, że to rozwieje ciszę, na co chłopiec zmrużył się jeszcze bardziej.
Brwi mężczyzny uniosły się jeszcze bardziej i gdy miał powiedzieć słowo, ubiegł go młodzieniec:
-Dziwną masz tą głowę - powiedział rzeczowo - nigdy czegoś takiego nie widziałem - dodał po namyśle.
Staruszek parsknął szczerym śmiechem.
-Jestem Sinbard - powiedział młodszy podając odważnie rękę.
-Możesz mówić mi Hod - odparł starszy ściskając ciepło podaną dłoń.
Widząc, że znów zapada cisza i chłopak wpatruje się w niego bez słowa Hod zaśmiał się raz jeszcze i zaproponował wspólny spacer.
Sinbard zgodził się chętnie i szedł u boku zerkając ukradkiem na głowę towarzysza, to z boku, to bardziej z tyłu.
Hod udając że niczego nie widzi szedł powoli do celu swojej podróży.
Sytuacja zaczęła go bawić jeszcze bardziej, gdy chłopak założył ręce za głowę i zaczął przyglądać się jeszcze intensywniej.
-Powiedz, zjadłbyś coś? - zapytał w końcu Hod nie mogąc powstrzymać śmiechu wypełniającego jego policzki.
Na co chłopiec spuścił tylko smutno głowę kładąc rękę na swoim brzuchu.
Hod okrył go pocieszająco ręką i podeszli wspólnie do pobliskiego straganu, skąd niosąc kawałek słodkiego pieczywa i owoce udali się pod sękate drzewo, które zaczęło wrastać w stary budynek.
Gdy usiedli na niskim stopniu Sinbard zaczął zajadać się ze smakiem słodką bułką.
Hod uśmiechnął się widząc taki obrazek, oparł się o ścianę budynku i utkwił wzrok gdzieś w oddali.
Słyszał mijających ich ludzi, lecz pogrążony był w zadumie.
Przemierzał swoje wspomnienia, tak dobre jak i te przykre.
Całkowicie zatracił poczucie czasu.
Z tego stanu wyrwało go powtórzone już kilka razy pytanie Sinbarda, kończącego bułkę:
-Hod, ty jesteś święty?
Pytanie i szczerość z jaką zostało wypowiedziane tak zdumiały Hoda, że nie mógł znaleźć w sobie żadnego słowa.
-Czym jest ta biała mgiełka dookoła twojej głowy, pierwszy raz to widzę - dodał chłopak żując ostatni już kęs bułki.
Hod spojrzał ciepło na młodzieńca, wzniósł wzrok w niebo i po krótkim namyśle odparł:
-To co widzisz jest sposobem w jaki odbierasz świat. Wiele z tego co możemy zobaczyć jest dla nas wspólne, ale zauważ, że tylko ty siedzisz tu ze mną i wypowiedziałeś te słowa. Inni podążają za swoimi sprawami. To pokazuje również bardzo ważną rzecz. Że mimo tego wszystkiego, co jest dla nas wspólne, jest również to, czym możemy się zaskakiwać coś co jest niepowtarzalne dla każdego z nas.
Sinbard pogrążył się w zadumie nad odpowiedzią jaką uzyskał, a Hod kontynuował dalej:
-I raczej nie powiedziałbym, że jestem święty, ale wypracowałem sobie tyle przestrzeni, że mimo, że nie posiadam wiele, jestem w stanie zachowywać się tak jak czuję i pragnąłbym najbardziej. Pomimo że wydaje mi się, że rozumiem co miałeś na myśli mówiąc "święty", wydaje mi się, że nawet to słowo jest za ciasne, za szablonowe, bo jest w nim przymus, który wynika z tytułu bycia "świętym". Chciałem zrobić to co uważam za słuszne. I udało mi się. Nie mniej, nie więcej.
-Ale jesteś dobry! - upierał się życzliwie Sinbard.
-Bo mieszka we mnie to to święte - odparł w uśmiechu mężczyzna.
Buzia Sinbarda wypełniła się radością i zaczął rozglądać się wesoło wokoło.
-Masz gdzie mieszkać? Jakiś bliskich? - zapytał nagle Hod, a w jego głosie było wiele czułości.
Młodzieniec westchnął cicho spuszczając głowę, jakby poruszony został temat, który jest zbyt ciężki i trudny by o nim opowiadać.
-Jeśli chcesz i odpowiada ci wędrówka - kontynuował staruszek kładąc dłoń na ramieniu Sinbarda- to możesz iść ze mną, udaję się do mojego przyjaciela z odwiedzinami, on również jest ciekawą osobą. Prawie tak barwną jak ty.
Chłopiec zebrał się w sobie i z zamiarem wstania powiedział:
-To poczekaj chwilę, zaraz wracam - poderwał się i zdecydowanym krokiem poszedł przed siebie.
Hod rozbawiony taką stnaowczością również wstał i zerkając gdzie udał się jego młody kompan zobaczył go za rogiem przykucniętego przed żebrakiem w starym kapeluszu, okrytym przed piaskiem cienkim długim płaszczem.
Chwilę potem chłopiec wrócił cały rozpromieniony i ruszyli razem ku następnemu miastu.
-Dałem mu bułkę Hod. Był bardzo szczęśliwy. Był chyba za nią nawet bardziej wdzięczny niż ja.
-Wystarczy ci na drogę? - zapytał Hod w uśmiechu.
-No co ty - odparł Sinbard zwracając się do rozmówcy - przecież mamy jeszcze owoce!


- Podróż -

8 lipca 2013

"PRYZM" Wizja II - Opowieść


...

Vincent dochodząc do swojego podwórza stąpa już w gęstych strugach deszczu.
Dochodząc do furtki, za którą stoi jego domostwo, pragnąc odpowiedzi za ten przemoknięty stan rzeczy, wzniósł pytająco wzrok ku niebu.
Nie otrzymując jednak żadnej konkretnej odpowiedzi uśmiechnął się do siebie i skrył pod obłożonym dachówką drewnianym dachem.
Witając znajome kształty i stłumione wilgocią powietrza zapachy odwrócił się jeszcze raz do resztek zachodzącego słońca.
Ostatnie spojrzenie na muskające skronie promienie słońca i staruszek niknie za ciężkimi drewnianymi drzwiami.
Strzepując krople z ciężkiego kaptura, na posadzkę i zdejmując wyjściowe buty wyjrzał jeszcze raz przez okno.
Widząc, że przestało padać uśmiechnął się do siebie w duchu i pogroził niebu stanowczo palcem, co rozbawiło go jeszcze bardziej.
Vincent złożył wędrowną szatę na wieszak i wolnym krokiem ruszył przez korytarz do swojego pokoju, który znajdował się na wyższym piętrze.

Żył dość skromnie.
Jego domostwo mimo iż z zewnątrz wydawało się mieć imponujące rozmiary, w środku okazywało się być drobnym ciepłym mieszkaniem liczącym niespełna dwa pomieszczenia i sypialnię na piętrze, która służyła mu również za obserwatorium.
Ta różnica pomiędzy widokiem z dworu a faktycznymi rozmiarami była spowodowana bardzo grubymi ścianami, wykonanymi z ociosanych bloków.
Kamienie były szorstkie i bardzo skutecznie trzymały w środku tak ciepło jak i wilgoć.
Gdzieniegdzie podłoga była wyłożona drewnianymi panelami.
Vincent mimo, że do ich wykonania i położenia musiał włożyć więcej serca niż umiejętności, był bardzo zadowolony z ich niedoskonałej natury.

Wszedł powoli po schodach do swojej sypialni.
Zza ścian dobiegały go stłumione dźwięki świadczące o tym, że znowu zaczęło lać.
Gwizd szalejącego wiatru.
Szalał wszędzie, tylko nie tu.
Tutaj była przestrzeń Ciszy.
Pokój.

Kilka prostych mebli.
Regały na których leżało kilka starych ksiąg.
Przy szerokim łóżku stał stolik, a na nim paproć podarowana przez Rebekę.
-Jestem szczera i proszę o to samo - powtórzył jej słowa w myślach - a ty jesteś stary więc powinieneś mieć pod ręką coś o co mógłbyś dbać.
Vincent zabrał się do śmiechu.
Usiadł na chwilkę na łóżku i przywitał się ze swoją zieloną przyjaciółką.
Wstał i przymknął okiennice po czym zszedł na dół.
Wchodząc do pokoju przywitało go czułe skrzypienie drzwi.
Pierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy był wielki kominek, wypełniony po brzegi popiołem i resztami drewna.
Vincent skrzywił się komicznie na myśl o swoim lenistwie i przywitał muśnięciem stare meble z litego ciemnego drewna.
Były już z nim tak długo, że miał niemalże pewność, że czuły jego wdzięczność i dlatego nie odmawiały mu funkcjonalności.

Na pochyłym biurku stoi dawno nieużywana lampa naftowa, jakieś papiery i dwa zalane woskiem kaganki używane, cóż, dość często.
Po rozpalenia żaru kilkoma suchymi jak wiór drwami, usiadł lecz nie mógł opanować myśli.
Jakby wszystko zapraszało go, ze wszystkimi wyrazami czułości i szczerości do uwiecznienia wszystkiego tego, co go spotkało.
Vincent długo nie umiał ubrać swojego życia w sposób, który mógłby być zrozumiały, nawet dla niego samego.
Mógł ubrać wszystko w kilku prostych słowach, lecz jak krótka byłaby to opowieść!
Opierał się więc lekko, lecz wiedział, że nie uniknie tego co nieuniknione.
Po raz któryś z kolei, zbadał stan biurka, które wciąż liczyło sobie dwa kaganki, lampę i stare pergaminy, które leżały tu tak długo, że nawet nie miał pojęcia czego dotyczą.
Zdecydowanym ruchem zrobił sobie trochę miejsca.
Po zdobieniach biurka dotarł do szuflady, z której wydobył pióro i kałamarz.
Ten podarek dostał od swojego pierwszego nauczyciela, który był mu przyjacielem i towarzyszem podróży.
To on nauczył go wszystkiego czego umiał i był mu towarzyszem w wędrówce poza.
I to również będzie rozdział tej historii.
Na blacie, nie wiadomo nawet skąd, znalazły się grube karty papieru.
A potem słowa...

Czekałem bardzo długo na tę okazję.
Staram się zebrać wszystkie przenikające mnie teraz myśli.
Chciałbym jak najdokładniej opisać to co przeżyłem.
Opisać każde uczucie i doznanie w sposób klarowny i niepozostawiający złudzeń.
Tak, aby ktoś czytający te słowa mógł wesprzeć się na nich w chwili zwątpienia.
Pragnąłbym tylko, by nie próbował zrozumieć doboru słów, tylko starał się dostrzec życie zawarte pomiędzy wersami.
Życzę Ci, aby zaprowadziły Cię jeszcze dalej niż dotarłem ja.
By były inspiracją Twojego wzrostu.
Na tych kartach składam historie mojego życia.
Myśli i obrazy.
Przygodę, która trwa już tak długo, choć niemalże mógłbym przysiąc że obejmuje je Ta chwila.

Vincent zamknął oczy.
Jeszcze raz wziął głęboki wdech zbierając w sobie emocje.
Umoczył pióro w kałamarzu.

I wynurzając się z ogarniających go wspomnień dopisał:

Aby człowiek zrozumiał człowieka.
Abyśmy pojęli tę wędrówkę.
Ponieście moje zrozumienie.


- Ogień -

6 lipca 2013

26


"PRYZM" Wizja I - Mistrz

Powoli zbliża się zmierzch.
Zachodzące z wolna słońce zalewa krajobraz barwami ciepłej czerwieni, różu i żółci.
Środkiem piaszczystej drogi, zaraz obok kępy drzew idzie spokojnie starsza, męska sylwetka.
Człowiek odziany w starą, skromną szatę, którą przyozdabia długa biała broda i pogodne ciemne oczy wystające spod ciężkich, masywnych brwi.
Mężczyzna stąpa łagodnym lecz pewnym krokiem, spoglądając to daleko przed siebie, to na mijaną pod szosami ścieżkę.
Przechodząc obok kamiennego muru, strojącego nieopodal skrzyżowania dróg, wszedł na niewielkie wzniesienie, zza którego wyłonił się w oddali niewielki budynek.
Kątem oka wychwycił znajomą twarz kobiety, stojącą za murem, troszkę w dół zbocza.
Pochylił z uprzejmością głowę, kiedy był pewien, że również go zobaczyła, i zawołał pogodnie do kobiety. 
-Dobry wieczór Rebeko!
-Witaj Vincent! - Zamachała do niego i jej twarz rozpromieniała odwzajemniając jego skryty w brodzie uśmiech - Tak późno dzisiaj z pracy? - zagadnęła, kierując się w stronę zachodzącego słońca, jakby podkreślając merytoryczność swojego pytania.
-Ano. - Odparł z uśmiechem Vincent przewracając oczami po całym niebie - Trochę się dzisiaj zasiedziałem, ale usłyszałem kiedyś od bardzo mądrej osoby słowa "jak nie ty, to kto?". I tej prostoty staram się trzymać - powiedział podchodząc z młodzieńczą energią do kamiennego muru.
Widząc jego pogodną ekspresję Rebeka zmrużyła oczy i oboje zaśmiali się w głos.
-Kochany jeśli znajdziesz - tu zrobiła krótką pauzę- w swoim grafiku jakąś wolną chwilę na herbatę i równie ciepłą rozmowę, odwiedź proszę starszą samotną kobietę.
-Cóż... - Vincent nie szczędził przesady by ukazać swoje komiczne rozważanie propozycji - Tylu przyjemności nie będę umiał sobie odmówić - wypowiedział lekko, po czym jego policzki zabrały się do szczerego śmiechu.
Przyklasnęli uradowani wspólną chwilą i w tym samym momencie zaczął kropić delikatny deszcz.
-Oho! - Wykrzyknęli, po czym Rebeka wciąż z twarzą pełną uśmiechu okryła chustą głowę.
-Dobrej nocy Vincent. - powiedziała, kłaniając się ze zgrabnością młodej damy i podnosząc koszyk z ziemi.
-Dobrej nocy Rebeko. - skinął ciepło staruszek.
Spoglądając na ciemniejące chmury zarzucił na głowę szeroki kaptur po czym oboje ruszyli w swoją stronę.


- Spotkanie -

4 lipca 2013

"PRYZM" Wizja 0 - Marzenie

...

Stoję na szczycie stalowego mostu kolejowego.
Niemalże zawieszony na wysokości pośród dżdżystej szarości nieba.
Wilgotne i świeże powietrze koi me myśli.
Idąc ich śladem utkwiłem wzrok w dalekim punkcie na horyzoncie.
Pod wpływem zimnego wiatru zamykam oczy.
Skupiam się tylko na dźwięku.
Zapraszam go, wraz z głębokim oddechem, do siebie.
Niczym malowane otaczającymi mnie odgłosami pod zamkniętymi powiekami pojawiają się obrazy.
Widzę rzekę.
Rwącą rzekę pełną wirów i prądów rozbijających się o grube, betonowe filary mostu.
Widzę poszarzałą od dżdżystej aury zieleń liści.
Drzewa rosną gęsto wzdłuż obu kamienistych brzegów.
Siadam jakby automatycznie.
Czuję pod dłoniami stal.
Starą, przedwojenną, niemiecką stal.
Rdzę starającą się bez powodzenia obalić ten most.
Zbyt wiele sumiennej pracy włożono w jego powstanie...
Siedząc tu.
Na samym szczycie.
Mam wrażenie jakby mógł stać tak jeszcze szmat czasu.
Otwieram oczy i widzę rzekę.
Tak samo dziką jak w moich myślach.
Widzę błysk używanych od czasu do czasu torów, spod których wyłania się zmęczone grube drewniane bele.
Wszystko stare.
Takie same...

Myśli wypełniają się pustką...
A może być może do niej wracają?
Czuję wątłość tego ciała wobec tej bezkresnej starości.
Szarobury most, gdzieś na końcu świata, którego ubarwiają swą obecnością pociągi, powoli wiozące ludzi do celu ich podróży.
Pragnąłbym, by każdy dotarł tam gdzie zmierza.
Aby było to możliwe.
By to wszystko zaznało spokoju...

Nie grozi nam szarość jaka spotkała ten most.
O nie.
Bo, choć powstał on za sprawą życia.
Ludzkich dłoni.
Sam z siebie nie potrafi się rozwijać.
Pod tym względem jest martwy.
Dlatego nie może czuć spełnienia.
Dlatego wciąż jest taki sam.

A kim jestem ja?
Czy mogę się zmienić?
Jedyne co wiem.
To to, że jest mi dane czuć.
Rozdrabniać i łączyć myśli tak, by w ciąż chować się i odkrywać siebie.
Dane jest człowiekowi doświadczyć rzeczy niezwykłej.

Przełamania.

Tylko człowiek potrafi odkryć w przełamaniu siłę i moc.
Wszystko inne po prostu łamie się w pół.
Pokazuje to bardzo ważną rzecz.
Wskazuje gdzie mieści się siła.
Jakie jest jej źródło.

Przypomniała mi się pewna buddyjska przypowieść o tym jak pewnego razu, bardzo dawno temu, na wielkim spotkaniu zebrali się wszyscy bogowie.
Starali się znaleźć miejsce na ukrycie Mocy, żeby ludzie nie mogli czerpać z tej wszechpotężnej siły.
Pierwszy zabrał głos młody, porywczy bóg i zaproponował ukryć ją na szczycie najwyższej góry, drugi bóg jednak przestrzegał, że prędzej czy później człowiek i tak wejdzie na górę i zawładnie Mocą.
Inny bóg radził ukryć Moc w głębinach morskich, ale i ten pomysł zakwestionowano tłumacząc, że człowiek znajdzie sposób na nurkowanie w głębinach.
Jeszcze inny bóg sugerował ukrycie Mocy głęboko pod ziemią, ale i ten zamysł odrzucono dowodząc, że człowiek się do niej dokopie.
Aż w końcu pewien stary, mądry bóg zaproponował:
- Zamknijmy Moc w głębi samego człowieka. Człowiekowi nigdy nie przyjdzie do głowy, by właśnie tam zajrzeć.

To delikatnie zabawne jakie obrazy powstały w ludzkiej świadomości, pod widmem wiedzy, że kiedyś przyjdzie nam się pożegnać z tym wszystkim.
A może słodkie słowa o ponownym przyjściu są prawdziwe?
Może to zaledwie epizod w naszej wiecznej niekończącej się wędrówce przez samych siebie?
A może po prostu przychodzimy tutaj, by kiedyś odejść.
Witamy życie, by kiedyś powiedzieć "Dziękuję" i pożegnać się...

Skoro tak...
To czemu nie uczynimy tego czasu tutaj czymś wartym.
Czymś bezbrzeżnie sycącym.
Czemu tworzymy z życia coś co możemy znienawidzić, coś co może nas zhańbić...

Życie...

Jak to możliwe, że możemy pragnąć rzucić je w cholerę, odtrącać je i wszystko to, czym ono jest...
Razem ze sprawami małymi i dużymi, wszystkimi niepowodzeniami i mimo sukcesów...
Zamykając się w tym co przyniosło ból.
Tkwiąc w słowach, których nie można już cofnąć, ani marzeń, w których spełnienie tak trudno nam już wierzyć...
Nie osiągamy tak nic.
Lecz jednocześnie ten moment...
Moment zwątpienia...
Który wypełnia tylko niewysławialny ciężar i cierpienie.
Może pokazać nam to czym w Istocie jesteśmy.
Istnienie zanurzone w tym morzu rozpaczy, w świadomości, że będzie już tylko więcej tego samego no i koniec...
Staje na samej krawędzi wszechświata.
I najczęściej jest to pierwszy moment.
W którym człowiek całkowicie decyduje o samym sobie.
Człowiek, nie mogąc znieść katującego go mentalnego kształtu zrzeka się go.
Całe brzemię, cały balast i słowa tego świata.
Opadają.
I zostaje tylko to...
Co pragniemy sami sobie dać.
Jak pragniemy siebie widzieć.
Jak pragniemy stworzyć siebie na nowo.
Zebrać to wszystko w jedno.
Jeden zamysł.
Jeden obraz.
Pełen pewności i szczerości.

Wziąć to wszystko i tworzyć.
Aby to co przytrafiło się nam w myślach, duszy i ciele stało się sposobnością zrozumienia.
Widzę teraz w myślach stare przysłowie.
Że "czasami wygrywamy, a czasami uczymy się"...
Czuję prawdę zawartą w tych słowach...

Wtedy...
Usiadła obok mnie...
Miała kruczo czarne włosy i złote oczy.
Spojrzałem na nią z pytającym niedowierzaniem i jedyne co widziałem to jej promieniujący uśmiech.
Jej imię brzmiało Geshiki Daruma, choć w jej ustach brzmiało jak kilka ciepłych, miękki tonów klawiszy...
Wtedy spytała mnie.
Słowami, które brzmiały tak blisko jakby powstały we mnie...

Czego najbardziej pragniesz?

Czego pragniesz najbardziej na świecie...?

Patrząc w jej bezdenne oczy, wiedziałem, że wie.
Że wie wszystko, tylko chce, abym ja sam...
Miał odwagę usłyszeć to.
Miał odwagę na szczerość.
Był zaakceptował i pokochał siebie u podstaw mojej istoty.
Bym odkrył w sobie to uczucie, z którego wynika wszystko.
Cały ja.
Nie wiem nawet kiedy...
Objąłem ciepło jej dłoni i patrząc zza załzawionych oczu pragnałem wyksztusić to.
Wykrztusić te kilka najprostszych słów, które wyraziłyby to, co teraz czuję.

Umysł stał się całkiem pusty.
Z niedowierzaniem, nie wypuszczając jej dłoni, nie umiałem doszukać się w sobie żadnych słów.
I było we mnie tylko to wszechogarniające płomieniem uczucie.
Skinęła delikatnie głową, po czym jej twarz wypełniła ekspresja radości i szczęścia, które czułem w całym sobie.
Zaśmialiśmy się do siebie jakbyśmy w jednej chwili pojęli wszystko.
Jakbyśmy spotkali się gdzieś pomiędzy i poznali się całkowicie.
Jakby tajemnice nie miały gdzie się przed nami ukryć.

Czułem jakby przyjęła moje życzenie.
Moją prośbę.
Jej lewą źrenicę wypełniła czerń...
A lewy policzek przyozdobił krągły, falowany wzór.
Jej ekstatyczna buzia wyrażała teraz spokój.
Choć widziałem w niej również dumę i wiarę.

Usłyszała moje życzenie...

W tej myśli...
Wszystko jakby przepełniło światło, rwąc mnie ku górze...
Poddając się temu uczuciu zamknąłem oczy...
Podróżując przez biel nie wiem kiedy jej dłonie wymknęły się z moich...
Lecz nic nie ubyło, nie czuję się sam.
Myśli wypełniły obrazy...
Zdjęcia chwil...
Które ukazywały mi moje pragnienie...
Otaczały mnie zewsząd.
Zachęcały.
Dodawały odwagi...
Wywołując uśmiech wdzięczności na mojej twarzy.

Próbowałem powstrzymać uczucie.
Zebrać się w sobie i pohamować wzruszenie...

Lecz wypełniło mnie po brzegi i po prostu rozpłakałem się...

Powiadają, że niektórzy rodzą się z darem, posiadają talent...
Są geniuszami i z tego tytułu wszystko przychodzi im tak łatwo...
Inni natomiast muszą polegać wyłącznie na byciu wytrwałym w znoszeniu takich a nie innych kolei losu...

Nie zgodzę się z tym.

Czuję całym sobą, że to uczucie może przenikać i przemawiać przez każdego.
Inspirować i współtworzyć z nami naszą historię.
Wszystko jest godne.

Godne aby żyć.

Otwarłem wilgotne oczy.
I wtedy poczułem...
Jakbym po raz pierwszy w życiu wziął oddech.
I wszystko oddychało ze mną.
Napełniło mnie kolorami, których nie umiałem nazwać.
Spojrzałem na zapisany zeszyt, przewertowałem szybko słowa...
Jeszcze nigdy nie czułem się tak lekki.
Tak bardzo naturalnie swój.
Otarłem energicznie oczy i ściskając notes zszedłem powoli z mostu.
Wtedy stojąc nad szumiącą w dole rzeką...
W jednej z poprzecznych bel podtrzymujących tory ujrzałem cud.
Nie kogoś obdarzonego jakimś wykwintnym talentem tylko...

Geniusza Wytrwałości.


- Dziękuję -

Miłość Siebie


Wszystko to co mam.
To myśli, które udało mi się poukładać...
Świat, który pokochałem po swojemu.

Mój tata powiedział mi...
"Jeśli potrafisz czuć spokój w sercu, to wystarczy".
To wyjątkowo słodkie słowa...

Przemierzamy to życie...
A zaczynamy zawsze od płaczu...
Potem uczymy się jakoś panować nad strachem, przed myślą, że nie jesteśmy tu jedyni...

Że ten świat ma wielu twórców.
Że ta chwila, która trwa nie należy wyłącznie do nas.
Więc nie ważne jak długo będziemy na to czekać...

Ważne jest.
To zdążymy poczuć.
To co będziemy w stanie stworzyć.

Ważne jest to.
Czemu pozwolimy przemówić przez nasze ciało.
Czego stworzymy tutaj więcej...

W sytuacji przepełnionej smutkiem.
Stratą czasu jest.
Czekanie aż dana sytuacja się odwróci.

Warto sprawić tak.
Żeby ci co przyjdą po nas i ci co dzielą z nami czas...
Mieli łatwiej...

By zastali odrobinę mniejszy bałagan.
Bo to przełoży się na ich myśli i serca.

Radość z tej myśli nazywam Miłością Siebie.

25


1 lipca 2013

Moc Myśli

Co do mocy myśli...
W moim odczuciu sfera umysłu to takie biurko kreślarskie.
Co ciekawe, możemy iluzorycznie doświadczyć tego co zamierzamy zrobić.
Takie doświadczenie pozorne umożliwia nam podjęcie decyzji.
"Tak, to mnie spełnia, pragnę iść tam, uczynić to, zrobić tak a tak".

W tym momencie pojawia się uczucie wynikające z obcowania z efektem finalnym w naszej wyobraźni.
Może się to przejawiać jako poczucie inspiracji, silne postanowienie, pewność, pogodny spokój.
Nie ważny jest kształt tego uczucia, chodzi o to, że wynika ono bezpośrednio z nas.
Jest odpowiedzią na obraz, który w nas powstał i stosunek do niego.
Jakich czynów może dokonać osoba, o której możemy powiedzieć, że jest natchniona?
Dlaczego?
Ponieważ jest zamknięta w samowystarczalnym, wciąż samonapędzającym się energetycznym cyklu.
Czas pomiędzy wizualizacją celu a jego osiągnięciem tego co zamierzamy zależy od tej energetycznej dawki, która wynika z nas.
Dlatego osobę, którą zadowala sama wizualizacja celu, a energię która budzi się w niej by mogła ten cel osiągnąć, nazywa się "leniwą".
Bo jakby marnotrawi ten zastrzyk.
Który jest kompletnie za darmo.

Istnienie czasami nie chce iść jakby dalej, rozwijać się i stawiać się w jakby w kolejnych możliwościach.
Bardzo zadziwiał mnie ten fakt.
Że wystarcza nam pomyślenie o zjawisku, że możemy zrezygnować, z tworzenia, i pewnie dzieje się to z różnych przyczyn i powodów.

Z tego co mogłem zaobserwować tak ze swojego zachowania jak i innych, to że tworzenie jest kłopotliwe...
Bo jak coś stworzymy z miłości z poczucia piękna to chcielibyśmy by było to wieczne, by zostało uszanowane, by wywarło taki a taki oddźwięk.
Jest to bardzo trudne, głównie z odmienności naszego postrzegania.
Poprzez różne doświadczenia nie ma w nas pewnej wrażliwości, oglądu by dostrzec to co ktoś pragnął to przekazać.
Pojawia się poczucie nie-wartości, niezrozumienia ale i również zawiść, zazdrość...
A są to takie małe drzwiczki do strasznie przykrego licha - zemsty.
I nie ważne czy uważamy, że ktoś nie docenił nas, czy mamy jakiś afront do kreacji drugiego człowieka...
Działanie w afekcie to działanie w afekcie.
Ma ono miejsce, gdy działamy z przykrości.

W tym momencie pojawia się również najsmutniejsza kolej rzeczy...
Istnienie może obrazić się na twórców tak bardzo.
Oddzielić się od istnień na tak znaczną odległość...
Że odmówi im jakości bycia twórcą.
Mówimy teraz o takich rzeczach jak wyzysk, dominacja...
Istnienia urażone reakcją innych istot czy to na kreacje czy nawet na sam fakt istnienia...
Zaczyna gromadzić zasoby.
By odmówić wszystkim innym możliwość wyrażania opinii, poprzez wprowadzenie hierarhii...
Możliwości swobodnego kreowania otoczenia, poprzez przypisanie zasobów do wąskiego grona...

Dajemy innym to co nas spotkało...
To co stało się częścią nas.
Istota, która obraziła się egzystencjalnie na życie, świat, ludzi...
Świadomie lub nie będzie dążyć, do tego aby to spotkało wszystkich.

Patrząc po buddyjsku, to jest krzyk rozpaczy tej istoty o zrozumienie.
Patrząc jakby bardziej trzeźwo, to człowiek krzywdzi człowieka.
Po prostu.
Ponieważ może, bo ten świat jest zbudowany w dość jednak przykry sposób...

I ciągle krzywdzimy się wzajemnie.
Ponieważ tak niewiele wystarczy byśmy obrazili się na świat.
Byśmy sprzedali yo uczycie, które podsyca naszą kreację.
Która dodaje nam zawsze sił, która pompuje pasję przez każde zakamarki ciała.

Oddajemy to za urazę, którą rozprzestrzeniamy jak zarazę.
Jako, że to nigdy nie syci, nie niesie spełnienia, egzystencjalnego.
Potrzebujemy, istnieje wręcz wymóg, wedle, którego ma reagować świat.

Typowy mechanizm egotyczny, pt. "skoro ja nie mogę to nikt nie może", albo "skoro ja nie mogę, to ja wam pokażę jak bardzo mogę".

A że ludzie wałkujący taki rodzaj rzeczywistości nie mają dostępu do spełnienia...
Egzystencjalnego.
Buntują się również przeciwko temu, i odmawiają tego uczucia całemu światu.
Bo jak palant, który nie potrafił obcować pośród ludzi w jakiś naturalny, albo choć trochę harmonijny sposób i odłączył się od energii-matki i przez to jego życie stało się dosłownie chujowe...
To już nic nie może być po normalnemu.

Cierpienie to bardzo przykry wymiar egzystencji.
Ponieważ pochłania.
Wypacza myśli.
Ponieważ umysł zawsze będzie bronić istnienia.
Taką posiada rolę.
Zawsze będzie odwracał kota ogonem ponieważ jest po to by chronić istnienie.
By zaradzać.

Każdy z nas doświadczył w dzieciństwie obrażania się na wszystko.
Zobaczcie jakie były to bzdury.
Jak nieproporcjonalna była z obecnego punktu widzenia nasza reakcja.
Ale dla tamtego nas, dla ówczesnego umysłu, który potrafił dostrzec to co potrafił, lizak, albo autko to była sprawa egzystencjalna!
To jest szokujące odkrycie, dla mnie.
Bo w takim świetle wychodzi na to że ludzie nie wyrośli jeszcze z tego.

Ich ego otoczyło się mnóstwem rzeczy, które świadczą o tym, że to oni mają rację.
Ale mogą chełpić się tymi rzeczami tylko dlatego, że inni ich nie mają, a najczęściej nie mieli możliwości ich posiadać, a często nawet marzyć, bo ich umysł nie mógł poznać takiej rzeczywistości w której istnieją jakiekolwiek udogodnienia, dla egzystencji.

Cierpienie pasywne, niemożność kreacji również powiela ten patologiczny stan.
Jakiejś totalnej nierówności.
Kpiny z tego co nosimy w środku.

Czasami naprawdę zastanawiam się w jakim świecie dane mi było się urodzić...
Wszystko jest tak przykre.
Tak nieskończenie przykre.

Czasami czuję hańbę.
Jest mi wstyd, że jestem w stanie w ogóle się radować.
W obliczu tego wszystkiego co widzę, a co spotyka się z moim niezrozumieniem.
Z moim najwyższym niezrozumieniem.
Bo świat stał się irracjonalny.
A może zawsze był?

Może było tu jeszcze gorzej?

Nie wiem...
Ale wydaje mi się...
Wierzę oraz czuję...
Że istoty, które widząc to wszystko...
Poświęciły się transcendencji i szukaniu odpowiedzi...
Które spojrzały w siebie, i odkryły to uczucie.
Ten wszystko wybaczający żar, który pali się ogniem prostych słów.
Ludzkich.
Że te istoty zapaliły światło.
Otworzyły umysły na zrozumienie, na możliwość wyjścia z kręgu, który niesie nam zgubę...
Człowiek stworzył lampion.
W którym przekazywana jest prawda o nas.
O każdym z nas.
Nie jako zbiorze cyfr i medali z etykietami.
Tylko jako o cudzie życia.
O bezkresie tego czym jesteśmy.
O wolności, która jest wpisana w nas.
Człowiek, jako ucieleśniony akt woli, zdolny do kreacji, do dedukcji, do empatii, czucia więzi.
W każdym zakamarku naszej najprostszej nagości jesteśmy piękni.
Doskonali, przygotowani bezbłędnie, by doświadczać tego życia.
Wszystkiego Czym Ono Jest.
Wszystkiego czym jest w Istocie.

Ale nam jako zbiorowi obejmującemu całą ludzkość.
Wystarczy ten ogryzek.
Wygodny fotelik w domu i w pracy.
Psychologiczny gambit, który spowija wszystko w prawach dominacji.
Zasoby, które bezbłędnie odzwierciedlają mniemanie o sobie każdego człowieka...
Zjadamy jabłko, które jest jedno.
Z tym że dzielimy się na tych co biorą, tych co proszą i tych co nie mają.
Życia bez smaku.
Bez możliwości zasadzenia własnych owoców...
Bez swobodnego wyrażania uczuć płynących z obcowania...

I wszystko miga, odciąga i ukierunkowuje uwagę do rzeczy, które przemijają, które się psują i które ostatecznie nie są Ci dane byś je sobie miał.
Takich cech nabiera życie.
Takie stają się emocje...
Przygasłe, marne, ograniczone do strefy myślowej.
Nierealnej.
Nienamacalnej.
Nie mającej oddźwięku w sferze materii.

Działanie w spełnieniu jest pełne spokoju.
Jest delikatne.
Drobne.

Istnienia które oddzieliły się od tego uczucia, dążąc do postawienia na swoim w pewnym momencie, poprzez forsowanie sobie drogi uzyskały wyższą rękę.
Powstawały stanowiska zwierzchnicze, rządzące...
Które oczywiście były powołane ze szczytnych pobudek.
Z tym, że spełnione istnienie jest jakby ślepe, przepełnia je miłość do swojej kreacji.
I ustępuje.
Bo boi się o nią.
Wątpliwość, strach, poczucie nie-wartości...
Bardzo łatwo zaszczepić te rzeczy w dualnej rzeczywistości.
Niezwykle łatwo.

Człowiek sam zdał się na łaskę drugiego człowieka, w ogromnej dysproporcji sił.
Co się dzieje w Egipcie.
W tym czasie?
Jak "władza" która została wybrana przez ludzi i dla ludzi, może im się sprzeciwiać?
Tak mi się wydaje.
Prezydent to tylko figura, nie może sprzeciwiać się ludziom "swojego" kraju.
Bo jest jednym z nich.
On jest dla nich.
Ludzie uznają, że nie był to dobry wybór to się mówi "dziękuję".
To jest najodpowiedzialniejsza rola.
Prezydent to najwyższy strażnik tego po co wybrali go ludzie.
Tylko po to jest.
Nic innego.

Reprezentuje kraj, mówi w imieniu WSZYSTKICH.
Powinien być ze wszech miar najznamienitszy.
Ponieważ w jego rękach jest wielka Moc.

Niewyborażalna.
Istnienie dostaje w opiekę kraj.
I co robi?!

Obrazy, które stanowią część życia tych istot.
Czy to rozumiesz?
Oni to doświadczają osobiście.
Te doświadczenie determinuje to za co mogą się uważać.
O ich przyszłych wyborach.
I możliwościach, jakie będą mogli podjąć.
Determinuje to ich zdolność na otwarcie się na uczucia i wszystkie te stany świadomości, które możemy uważać za "wyższe" bardziej wspólne.
Oni nie mają innej możliwości jak to wycierpieć i starać się nie pęknąć, nie zacząć samemu powielać tych, których doświadczyli.

Nie wolno stawiać istnienia w takiej sytuacji.
Stawianie istnienia w tak skrajnym doświadczeniu, w egzystencjalnym doświadczeniu zaprzeczenia tego czego obraz każdy nosi w sobie, jest zabronione.

Nie jesteśmy tu po to.
By stawiać czoła urojonym scenariuszom.
Rodzimy się wolni, owoc miłości.
Zbliżenia, zaufania.
W pragnieniu przedłużenia teraźniejszego uczucia, które nas połączyło na przyszłość.
Po to dano nam umysł, który potrafi dedukować to co może nastąpić.

Byśmy mogli nadawać kierunek.
Taki jak najbardziej czujemy.
Taki jak spełni nas najbardziej.
Tak wszystkich jak i każdego z osobna.

Poczuj to i twórz.
Wszystko Już Jest.



Om