21 sierpnia 2013

Ku świetle swojej latarni.

Doświadczenie cierpienia może sprawić, że człowiek jakby obrazi się na życie.

To tak jakbyś siedział przy szarym bloku.
Na schodkach.
I pogrążony w tych szarych jak bloki myślach smucił się.
Cierpienie odbiera ci siły, by ruszyć się za coś "poza" więc siedzisz i smucisz się.
I to wchodzi w nawyk.
Niedobrze.
Smutek to strasznie lepka sprawa.
Niektórzy nie umieją się wstrząsnąć.
Zapakować głowę do pociągu i wyjechać z okolicy.
A niektórzy nie mają takiej możliwości.

I to też nie jest miejsce na "a co my na to możemy poradzić".

Pragnąłbym aby było inaczej.
Abyśmy mogli się witać, tak jak pan domu ma w zwyczaju.
Doświadczać, tego wszystkiego co wiecznie nieprzeniknione.
I mówić sobie do widzenia kiedy zdarzy się że przyjdzie taka pora.

Czemu tu tak nie jest?

Co człowiek chce osiągnąć ponad to?
Wszystko straci.
Jeśli będzie ciemiężył i wymagał.

Moc.
To największy sen.
Ponieważ w nim najtrudniej zobaczyć swoją twarz w drugim człowieku.

Siła to coś co bardzo trudno oddać.
Bo wtenczas jesteś bezbronny.
I powiązane jest to najczęściej z oznaką słabości.
Dla mnie to wolność.
Bez zbroi.
Bez dział i słów w kształcie czołgów.
Same majtki.
Ale najchętniej to założyłbym je sobie na głowę.
I oglądał niezrozumienie.
I słuchał.
I zrobił coś wartego zrobienia.
I oglądał niezrozumienie.
I słuchał.
A potem zazwyczaj wybieram sobie coś innego...

W mojej pamięci...
Rzadko.
To smutne słowo.
Rzadko ktoś radował się tak jak ja.
I chyba dlatego stałem się smutny jak oni.

Ale są rzeczy, które moje usta nie wypowiedzą.
A me ręce na zrobią.
Bo nie pochodzą ode mnie.
To jest najprostsze z prostych.
Każdy doświadcza życia.

Kwestia czy chcesz ujrzeć to ,że wznosisz je do nieba.
Czy posyłasz sześć stóp pod ziemię to sprawa osobista każdego człowieka.
Przejrzeć to.
Jakby dotrzeć to wszystkich możliwości rozciągniętych od absurdu do matematyki.
Dać sobie wybór.
Otworzyć okno.
Wpuścić świeże powietrze.
Przecież tak robi się na wiosnę!
To coś dobrego.

Każdy człowiek najbardziej cieszy się z wiosny.
Sęk w tym że w kwestii psychiki.
Nic nie musi się zmieniać.
Zasiewać to co najbardziej będzie nam smakowało jutro.
Mieć cierpliwość, gdy ma to się wydarzyć po raz pierwszy.
Ponieważ jutro zjemy owoc dzisiejszego dnia.
I gdy zasiejemy go znów.
I zbierzemy ze smakiem następnego dnia.
I zasiejemy.

Pojawia się zaufanie.
Do samego siebie.

Ponieważ istnienie doświadcza.
Tego.
Że mu się udaje.

I TO JEST RADOŚĆ.
ZROBIĆ RĄCZKAMI COŚ CO JEST SPEŁNIENIEM.
COŚ SAMODZIELNIE.
COŚ DOBREGO.

I wtenczas pokochujesz TO Czym jesteś.

I już nikt nie jest w stanie tego zmienić.
Bo wszystko co mogłoby to zrobić.

Wymaga CIEBIE.
Ty musisz zgodzić się, by być uciemiężonym, zamkniętym w czyimś mentalnym tworze.
Żadna idea nie istnieje, puki jej ktoś nie poprze.

Jeśli poczułeś siebie.
Objęłaś tę rozkosz.
Potrafisz sobie spojrzeć w oczy.
To jest w Tobie WSZYSTKO czego możesz pragnąć.
Rozwijaj to i pchaj dalej.
Zobacz jak barwne jest to, co nie wzbudza uwagi.
Ile dźwięku może pomieścić cisza.
Jak mało prawdy jest w pokazywaniu palcem.

Twoje myśli.
Twoje ręce.
Twoje serce.

Małą łódeczka płynąca poprzez morze cierpienia, ku świetle swojej latarni.





12 sierpnia 2013

Po raz pierwszy.

Wydaje mi się.
Że obciążenie świadomości, w której przykrość wyrasta po raz pierwszy, ma przeogromny impakt.
Co mimowolnie sprawia również, że takie zjawisko będzie niesione dalej.
I zależnie od postawy osoby niosącej.
Z grubsza będzie to albo obarczenie kogoś, oddanie komuś, albo kwestionowanie tego.
Wszystkie te i pośrednie sposoby prowadzą do wyzwolenia.
Ponieważ przejrzenie warunkowej kpiny w jakiej jest w stanie zamknąć się psychika jest potencjałem każdej chwili.

Chodzi mi po głowie jako bardzo mądra rzecz.
"Żyć tak jakby nas tu nie było".
I tak, raczej nie brzmi to jako coś popularnego.
Ale widzę tu większy sens.

Bo to nie chodzi tylko o to, aby żyć w jakiejś ascetycznej skromności i jak ktoś cię zapyta jak się czujesz odpowiedzieć: "przecież mnie tutaj nie ma".
Chodzi o to.
Żeby dotknąć życia w taki sposób.
Jakbyś pojawił się właśnie teraz.
I nie spotkało cię jeszcze absolutnie nic.
Skoro się pojawiłeś i nie jesteś wynikiem procesów, które pojawiły się w tobie w afekcie na cierpienie.
Nie niesiesz tych danych.
Tego kodu.
Nie powielasz tego.
Nie reagujesz na niego.
Ponieważ to co jest.
Ta chwila.
Wszystkie te rzeczy, które możesz dotykać w sobie na wszystkich płaszczyznach, stapiają się.
Obejmują twoją esencję jak ciepły mus.
I bierzesz siebie w dłonie.
Patrzysz na te wszystkie barwy, po raz pierwszy.
I na kole życia.
Nadajesz sobie kształt.
Formujesz.
Określasz.

Jest pewne zrozumienie, które uwalnia od książkowości.
Jest ono bardzo proste.

WSZYSTKO KTOŚ WYMYŚLIŁ.
Nie umiesz dostrzec rozkoszy jego odkrycia - NIE DŹWIGAJ GO.

Najprostsze rzeczy.
Bardzo długo czekałem, by znowu coś napisać.
Jest moc. : D

Kompilacja

Włączcie sobie od 22mintuty 30 sekund.
A potem można przesłuchać całe, bo w tych utworach jest radość tworzenia.
Jakby ktoś pragnął zobaczyć takiego siebie.

Omki! : D

11 sierpnia 2013

"PRYZM" Wizja V - Obraz



 ...

Wszystko było ogromne.
Budynki piętrzyły się jedne nad drugimi, ciągnąc ku niebu bryły budowli o najróżniejszych kształtach.
Wolno przesuwając się na wielbłądzie przez tłum ludzi, Sinbard przyglądał się dokładnie wszystkiemu co ich otaczało.
Ruch na ulicy przypominał porywcze nurty rzek, krzyżujące się nieustannie, w wijącym się uścisku.
W żadnej mierze nie przypominał spokojnego nurtu Pasir Harei, którą tak polubił.
Tutaj każdy gdzieś pędził, coś krzyczał, manifestował.
Chłopiec wodził za tym wszystkim wzrokiem, dziwiąc się po cichu i na swój sposób, odmiennością i różnorodnością miast, które przecież znajdują się kilka dni drogi od siebie.

Zwierze, które niosło ich na grzbiecie przez cały dzień stanęło, dając tym samym znak, że właśnie tutaj zakończy się wędrówka.
Hod zeskoczył pewnie z grzbietu z taką werwą, jakby podczas podróży ubyło mu z trzydzieści lat, albo miał okazję jeździć już na wielbłądach nie jeden raz.
Sinbard postanowił udać się w jego ślady i zerkając na staruszka, który wręczał teraz coś przewodnikowi karawany, zsunął się ostrożnie na ziemię.
Podziękował zwierzęciu za podróż delikatnym poklepaniem po szyi i podszedł do rozglądającego się po okolicy towarzysza.
- Bardzo dobrze. - Stwierdził Hod, gdy poczuł, że chłopiec stanął tuż obok. - Trochę się tu pozmieniało od czasu, gdy byłem tu po raz ostatni, ale wylądowaliśmy bardzo blisko miejsca, w którym myślę, że znajdziemy mojego znajomego.

Idąc szeroką ulicą, dotarli do chyba najbardziej uczęszczanej części miasta.
Pośrodku placu stał wielki owalny budynek, wokoło którego tłoczyli się w wielkim ścisku ludzie.
Budynek zbudowany ze stali, kamienia i wielkich drewnianych bali wyglądał groźnie i bardzo solidnie.
Szczyt zwieńczony był prawie płaskim dachem w kształcie zbliżonym do okręgu.

Sinbard idąc zaraz za swoim starszym opiekunem próbował nie stracić go z oczu.
Podczas, gdy powoli próbowali przecisnąć się do wejścia, chłopiec przyglądał się budynkowi.
Nie mógł wydedukować po co został zbudowany i do czego mógłby służyć, niemniej rozmiar i rozmach budowli robił na nim piorunujące wrażenie.
Dochodząc do wielkich odrzwi, otwartych na oścież, jego wątpliwość rozwiała się praktycznie sama.
Oto nad wrotami wisiał wielki szyld.
- "Arena Turan"? - Przeczytał niedowierzająco Sinbard, jakby nie umiejąc powiązać tych słów z żadnym obrazem w myślach.

Weszli do środka.
Wnętrze było dosłownie jedną monumentalną komnatą, wypełnioną ludźmi i przenikającym wszystko zapachem potu.
Ogromne drewniane, okute żelazem filary wspierały dach, przez którego okrągły otwór wchodził do środka wielki snop światła, oświetlając mieszczącą się po środku arenę.
Po wszystkich stronach klatki, którą ogrodzony był ring mieściły się piętrowe siedzenia dla widowni.
Jednak ludzie gromadzili się również na prowizorycznych rusztowaniach sięgających niemal samego szczytu sufitu, wysoko ponad miejscami siedzącymi, zbudowanymi przy ścianach areny.
W powietrzu unosiło się wielkie napięcie, ludzie wybuchali emocjami, przeklinali i nie szczędzili słów reagując na zdarzenia, które miały miejsce na ringu.
Chłopiec chcąc spojrzeć na to, co się tam dzieje przecisnął się trochę na przód i jego oczom ukazało się dwóch mężczyzn ścierających się ze sobą raz po raz w dzikiej furii.
Wykonywali silne kopnięcia i gwałtowne wypady na przeciwnika, które ku uciesze widowni, kończyły się salwami pięści trafiającymi to w szczękę lub korpus.

Nagle rażony uderzeniem, znacznie większego od siebie przeciwnika, mężczyzna w czarnym płaszczu, o krótkich blond włosach padł na ziemię.
Mimo iż blondyn był bardzo dobrze zbudowany i nie należał do osób niskich, jego oponent był od niego wyższy co najmniej o głowę, a jego muskulatura była iście monstrualna.
Gigant prężył teraz muskuły w triumfalnym okrzyku.
Widownia szalała, z gardeł wydobywał się jeden, wielki, ogłuszający hałas.
Mężczyzna w płaszczu łypiąc przez ramie podniósł się i otarł krew z ust uśmiechając się szyderczo, po czym z jeszcze większą zaciekłością rzucił się w bój.
Na każdy jego cios, który trafiał gruchocząc żebra i kości, widownia skandować imię, które mieszało się z rykiem publiczności stojącej za drugim zawodnikiem.
Sinbard jeszcze nigdy nie widział człowieka, który walczyłby z taką zaciekłością, z taką energią i żądzą krwi, tak jakby ważyły się losy czyjegoś życia, lub śmierci.
Widząc jak teraz niższy mężczyzna zdominował ogromnego rywala i znęca się nad nim, ku uciesze i aprobacie widowni, chłopiec spojrzał pytająco na swojego starszego towarzysza, którego wzrok nieco posmutniał.
- Niektórzy dojrzewają trochę dłużej. - Odparł na niezadane pytanie Hod, kładąc dłoń na ramieniu chłopca.
W tym momencie wybuchło ogłuszające skandowanie, całej widowni:
- Bartus! Bartus! Bartus!
Walka dobiegła końca.
Wśród kurzu, na samym środku ringu, przy oszałamiającym dzwięku oklasków i wrzawy stał dysząc ciężko człowiek w czarnym skórzanym płaszczu.
Na ziemi leżał jego przeciwnik, do którego podchodził właśnie sędzia.

Całe to zdarzenie.
Wydawało się czymś niezrozumiałym w oczach chłopca, który wpatrywał się w zwycięskie gesty dobrze silnego blondyna ubranego w sam czarny płaszcz i spodnie.
Jego oczy szukały sensu, którego jego młode serce odmawiało temu, co teraz widział.

Kiedy sala całkiem już opustoszała, Hod wraz z Sinbardem podeszli do siedzącego na narożniku klatki wojownika, który właśnie odwijał zakrwawione bandaże owinięte po boksersku wokół dłoni.
- Wygrałeś? - rzucił z uśmiechem Hod stając u podstawy ringu.
- Zawsze wygrywam. - Odpowiedział cięto rzucając nasiąknięty krwią bandaż na zakurzoną podłogę.
Sinbard stanął lekko za plecami swojego opiekuna i przyglądał się jak drugi bandaż ląduje na ziemi, po czym nieznajomy zeskakuje i podchodzi do Hoda.
- Witaj dziadku - powiedział blondyn i objął staruszka w ciepłym przyjacielskim geście, który wydawał się czymś szokującym w zestawieniu z tym, jak przed kilkoma chwilami zachowywał się na ringu.
Hod odwzajemnił uścisk po czym, mężczyzna w płaszczu zwrócił się z wyciągniętą ręką do Sinbarda:
- Cześć mały, jestem Bartus.
Chłopiec jednak ani drgnął i pozostał za plecami swojego opiekuna przypatrując się uważnie.
Bartus czując konsternację, którą Hod skwitował tylko wzruszeniem ramionami i uśmiechem spojrzał na chwile na wpadające przez otwór w dachu światło.
Kurz migotał lekko w snopie promieni słonecznych, które wypełniały całe pomieszczenie kontrastem światła i cieni.
Miejsce wydawało się jakby nie do poznania.
Mimo, że w pamięci wisiały jeszcze zagrzewające do walki krzyki i brawa wszystko wypełniał spokój.
- Jesteś tu po to? Chcesz ich zobaczyć? - Zapytał Bartus spuszczając głowę.
- Tak - potwierdził ciepło Hod.
- Dobrze. Chodźmy.

Cała trójka udała się do mieszkania Bartusa, które znajdowało się dość niedaleko.
Wnętrze było przestronne i o wiele bardziej nowoczesne niż można byłoby się spodziewać.
Gdy weszli do środka Bartus zaczął się krzątać i chodzić w tę i z powrotem, a dwaj podróżnicy usiedli na wygodnej, dużej kanapie, stojącej pośrodku gościnnego pokoju.
Mieszkanie było pełne przyrządów do treningu, i wydawać się by mogło, że zajmują więcej miejsca niż meble użytkowe.
- Napijecie się czegoś? - zapytał się Bartus po raz kolejny przechodząc przez środek pokoju.  
Hod przytaknął skromnie, a Sinbard zdziwił się, nie tyle zadanym pytaniem, co ciepłym, życzliwym tonem w jakim zostało zadane.
Widząc to, gospodarz spokojnie wyjaśnił:
- Nie chcę, by moim gościom czegoś brakowało.
Po czym wrócił z prostą tacą na której stały porcelanowe kubki i dzban mocnej czarnej herbaty.

Gdy każdy zaspokoił już pragnienie, Bartus usiadł w fotelu naprzeciwko swoich gości i opierając brodę na złożonych rękach, zaczął:
- Wiesz, że pragnęli, by pozostawić ich w spokoju. To był ich wybór. Czego od nich potrzebujesz?
- To kwestia przeczucia. Poza tym zatęskniłem za naszym samurajem z zamiłowaniem do malowania obrazów i jego panią. - Hod uśmiechnął się czule.
- A on? - Spytał Bartus kiwając wskazująco głową na młodszego towarzysza.
- A on. - Staruszek objął ramieniem plecy chłopca. - On idzie ze mną. Poza tym, popatrz na niego. Samo serduszko.
Hod zaśmiał się do Sinbarda tak szczerze, że chłopiec mimowolnie odwzajemnił emocję.
- Cóż. Pójdę więc po obraz. - Bartus skinął głową i wyszedł do innego pokoju.

- Nic już nie rozumiem! - poskarżył się rozbawionym tonem chłopiec swojemu starszemu towarzyszowi - To wszystko jest strasznie dziwne.
- Nowe wrażenia? - zapytał Hod podnosząc głowę znad kubka herbaty.
Chłopiec potwierdził skinieniem.
- To wszystko zależy. - Zaczął staruszek. - Od tego, co jest twoją normą. Gdybyś żył w takim mieście jak Turan to, to że ludzie okładają się po twarzy, było by dla ciebie czymś zwyczajnym. Może nie czymś słusznym, ale nie wywoływałoby to takiej burzy emocji. Czasami spotykają nas rzeczy, które trudno jest nam nazwać, lub sklasyfikować, dlatego właśnie, że występują rzadko i dlatego, że nasz ogląd jest pod wieloma względami ograniczony. I to też czasami dobrze, bo dzięki temu spotykają nas również magiczne chwile. Które mogą nas zaskoczyć, ubogacić. Zdarza się coś, co możemy kochać i być wdzięcznym, że się wydarzyło. Coś co nas inspiruje.
Hod spojrzał o oczy chłopca i dodał:
- Jest w tym świecie magia. I bierze się ona z tego, że pokochałeś ten świat. Wtedy ta "magiczność" rodzi się z Ciebie i każda chwila zawiera w sobie TO uczucie.
- Wydaje mi się, że rozumiem o czym teraz opowiadasz. To wszystko jest jakby wielką podróżą dla każdego z nas. - Odpowiedział Sinbard i zaczął rozmyślać, układając sobie to wszystko na swój sposób i dzieląc się wnioskami ze staruszkiem w taki sposób, jak przyjaciel rozmawia z przyjacielem.

W międzyczasie zjawił się Bartus niosąc drewnianą ramę z obrazem zawiniętą w płócienny materiał.
Widząc że jego goście silnie zajęci są rozmową, postawił obraz obok swojego fotela i usiadł przysłuchując się chwilkę, po czym zaraz wstał, znalazł w kącie stojak na kształt sztalugi i postawił na nim odwinięty obraz.
Był to dość niezwykły malunek przedstawiający samotną chatkę pośród nizinnego krajobrazu.
Bartus spojrzał z uśmiechem na trwającą żywiołową wymianę myśli pomiędzy jego gośćmi i nie odrywając od nich wzroku dotknął obrazu.
W jednej chwili cały pokój wypełnił się silnym białym światłem i ledwo słyszalnym wysokim dźwiękiem.
Oślepiony tak niespodziewanym błyskiem Sinbard przetarł zmrużone oczy i okazało się, że Bartusa znikł.
Jego pytające, pełne zdumienia spojrzenie napotkało uśmiechniętą twarz Hoda, który bez słowa, jak gdyby nigdy nic, wstał i wolno podszedł do obrazu.
Spojrzał na pomalowane farbą płótno, tak jakby był w stanie dostrzec w nim jakąś głębię lub zaklętą przestrzeń, po czym od niechcenia dotknął jego powierzchni.
Sinbard zasłaniając twarz przed kolejnym błyskiem światła, wpatrywał się przez zmrużone oczy na sylwetkę jego opiekuna, która niknęła we wszystko ogarniającym świetle.
- Tak, kochany. W istocie, życie jest jak podróż. - Powiedział ciepło Hod a jego miękki głos wypełnił cały pokój.
Blask nasilił się i Sinbard musiał zamknąć całkiem oczy.
Lekki, ciepły powiew, w którym zawieszony był wzruszający dźwięk wypełnił zmysły chłopca.
Czół się tak jakby słyszał go całym sobą, nie tylko za pomocą uszu, lecz jakby dźwięk wypełniał i rezonował z całym jego ciałem.
Krótką chwilę przebywał w tym stanie.
Dysząc szybko z nadmiaru emocji, powoli otworzył oczy.

Był w pokoju całkiem sam.


Pośród pustki myśli.
Serca bijącego jak młot.
Stał u progu niewysławialnej przygody.

Która przyszła do niego.

9 sierpnia 2013

"PRYZM" Wizja IV - Przyjaciel



 ...

Wędrówka miała zamknąć się w dwóch noclegach i kilku pomniejszych postojach.
Droga do wietrznego miasta Turan biegła przez pustynię, częściowo zahaczając o kupiecki szlak.
Warunki nie były jednak uciążliwe, ponieważ okolica nie była terenem całkowicie pustynnym.
Teren porastały kępy trawy, różnego rodzaju krzewy i sporadycznie występujące palmy.
Wody, jeśli nie tej naziemnej, to tej płynącej pod ziemią było pod dostatkiem, co owocowało małymi, skromnymi poletkami do prostych upraw i dużą ilością studni, które znajdowały niemalże przy każdym zgromadzeniu mijanych domów.

Czas mijał w radości.
Stopy stąpały ochoczo przy niekończących się psalmach i słowach pełnych pochwały, których Sinbard nie szczędził ani krajobrazowi, ani kaktusom o najróżniejszych kształtach, ani nawet mijanym kamieniom.
Chłopiec komentował niemalże wszystko, opisując kształty, kolory i to jakie uczucia w nim budzą właśnie takie zjawiska.
Hod szedł z tyłu odzywając się od czasu do czasu, lecz głównie przysłuchiwał się z uśmiechem niekończącemu się repertuarowi jego młodego towarzysza.

Co jakiś czas przysiadywali w cieniu by odpocząć chwilkę i napić się wody z manierki.
Wtedy Hod odpowiadał na najróżniejsze pytania dotyczące otaczającej ich roślinności owadów i zwierząt.
Ciekawość Sinbarda nie miała końca.
Rozmowa wirowała z tematów prostych, ku ważnym, by wrócić z powrotem do spraw przyziemnych.
Wydawać się mogło, że chłopiec jeszcze nigdy nie mógł z nikim rozmawiać w ten sposób.
Nikt nie mógł odpowiedzieć tak rzeczowo i konkretnie na jego pytania.
Hod z racji swojego wieku miał ogromny bagaż doświadczeń, którym dzielił się z wielką lekkością, tym bardziej widząc pasję i radość przemawiającą przez jego młodego towarzysza.

Gdy słońce zaczęło przybierać kolor czerwonej pomarańczy, powoli chowając się za odległymi szczytami wydm, zbliżał się czas postoju i noclegu.
Nie mogąc zaoferować wiele, podróżnicy, liczyli na uprzejmość przypadkowych ludzi, postanowili podejść do najbliższego zbiorowiska domów, by poprosić o gościnę.

Gdy tak szukali zamieszkanego skrawku pustyni, w którym mogliby odpocząć, złapała ich już noc.
I sytuacja mogłaby uchodzić za baznadziejną, gdyby nie palące się w oddali ogniska, które prowadziły ich przez wydmy, niczym latarnie.
Schodząc z ostatniego wzniesienia podróżnikom ukazał się iście magiczny obraz.
Na samym dole zbocza widać było kilkanaście budynków otoczonych przez niski mur ułożony z kamieni.
Bujna roślinność oświetlana płomieniem ognisk rzucała tańczące cienie na zboczach otaczających osiedle wydm, które wydawały się żyć własnym życiem.
Widok ten wprawił Sinbarda w osłupienie.
Często podróżował, wybierał się na długie eskapady w tereny, w których jeszcze nie był, docierając nawet na skraj pustynnej krainy.
Ale w całym swoim życiu nie widział jeszcze czegoś takiego.
Hod zostawił chłopca, sam na sam ze wzruszeniem i poszedł zapytać o nocleg.

Nie minęła jednak chwila a staruszek wrócił, machając przywołująco do wciąż rozglądającego się w podziwie chłopca.
Podchodząc do garstki ludzi zgromadzonych przy sporym ognisku, Sinbard ukłonił się grzecznie i wodząc w ciszy wzrokiem po twarzach ludzi wsłuchiwał się w słowa Hoda.
Osobą, która zgodziła się ich ugościć, był miejscowy kowal o imieniu Ron, z którym Hod prowadził teraz ciepłą rozmowę.
Wokoło ogniska siedziało kilka przyjaznych twarzy, które wydawały się niezwykle radośnie nastawione do przybyłych wędrowców, lecz większość mieszkańców spała już, albo właśnie zbierała się do swoich domów.
Ron trudnił się wyrobem narzędzi i pomagał w zbiorach sąsiadom, z którymi wydawał się utrzymywać bliskie kontakty.
- Niecałe dwa i pół roku temu zmarła moja ukochana żona, po tym w świat wyruszył również mój jedyny syn. Wyruszył do wielkiego miasta by pracować i rozwijać się. Bardzo przeżył stratę matki, nie winię go, że pragnie zaznać szczęścia. - opowiedział, kowal nie ukrywając wzruszenia - Szczerze cieszę się, że będę mógł przyjąć kogoś w gości, ponieważ mój dom i tak, od dłuższego czasu jest pusty. - uśmiechnął się do podróżników i utkwił smutny, melancholijny wzrok w ognisku.
Sinbard, którego chwyciła za serce szczerość obcego człowieka przełamał swoje skrępowanie i w emocji powiedział skłaniając się nisko:
- Ja również straciłem swoich rodziców. Ale zawsze uczyli mnie, że cokolwiek się nie wydarzy, będą bardzo blisko. Że zawsze są ze mną. - Sinbard wyprostował się i zwrócił bezpośrednio do gospodarza - Dlatego nie smuć się, bo Twoja żona też zawsze będzie przy Tobie. - Oczy chłopca zaszły łzami - Jesteś bardzo dobry. Dziękujemy ci, że pozwalasz nam spędzić tutaj noc. - Dodał pochylając się znów w geście wdzięczności.

Kowal spojrzał z wielkim zdumieniem na młodego chłopca i dostrzegł w nim tylko wielką determinację i szczerość.
- Czym jest ten symbol, który nosisz na szyi?- zapytał kowal którego wprawne oko dostrzegło, że chłopiec chwycił wisiorek zawieszony na rzemyku.
- To jest... To jest... - Wyjąkał chłopiec zanosząc się łzami - To jest ostatni podarunek, który dała mi mama zanim odeszła.
Sinbard wyciągnął spod koszuli małe kółko wykonane z kości.
-Koło symbolizuje i ma mi przypominać, że już jestem cały. Że jestem kompletny taki jaki jestem. - wyjaśniał chłopiec, a każde jego słowo wypełnione było wielka miłością, mimo, że na pewno wypowiadane było w myślach już niezliczoną ilość razy. - A dziurka pośrodku uczy... - Sinbard spojrzał przez zaokrąglony otwór. - żebym przez właśnie taki pryzmat postrzegał ten świat.
Chłopiec ścisnął w dłoni wisiorek i przycisnął mocno do piersi.
Ron zwrócił się do Hoda i patrząc na niego w wielkim wzruszeniu powiedział:
-Strzeż go bracie. Chroń tą niewinność od złego. To dziecko jest...
Hod skinął głową przerywając słowa, jakby chciał wyrazić oczywistość tej prośby. 

Ron wstał, podszedł do podróżników i kładąc wielką kowalską dłoń na ramieniu chłopca rzekł:
- O każdej godzinie dnia i nocy jesteś zawsze gościem mojego domu.
Sinbard nie wiedział co odpowiedzieć na tak silnie wypowiedziane słowa, więc ukłonił się lekko i odwzajemniając spojrzenie gospodarza uśmiechnął się.

- Dlaczego Ron prosił byś mnie strzegł? - Zapytał Sinbard, gdy przy palenisku zostali sami, we dwójkę.
Hod nie odrywając wzroku od ognia odparł:
- Kiedy bylem o wiele młodszy, trochę starszy niż ty, żyłem według wartości, które byłem w stanie w sobie odkryć. I choć starszy niż ty jesteś teraz, bylem bardzo podobny w ekspresji do ciebie. Byłem beztroski ponieważ uważałem, że to, co odkryłem ja, jest oczywistością dla każdego człowieka, że te wartości przyświecaja każdemu istnieniu.
Wedle tej myśli żyłem z ludźmi. Jakbym żył z samym sobą, jakby wszyscy byli tacy jak ja. Choć w tamtym czasie jeszcze nie postrzegałem tego w taki sposób. Po prostu bylem. Wokoło działy się rzeczy ważne lub mniej. Ale przeważnie działy się rzeczy piękne.

Bylem bardzo szczęśliwy.
Stworzyłem w sobie wizję świata i pokochałem ją. Pokochałem taki świat. Lecz ludzie nie zachowywali się tak jak czułem. Coraz częściej zdawałem sobie sprawę, że postępują wedle swojego osobistego zrozumienia i poznania. Wtedy też wszystko jakby pękło. Podzieliło się. I zobaczylem, jak wiele jest w tym świecie krzywdy i cierpienia. Jak wiele jest przykrosci w doświadczeniu innych ludzi. Wtenczas "wartosci" stały się "Wartościami". Przedtem były jedynie zabarwieniem tego jak sie zachowywałem. Bukietem kolorów, który pragnąłem wręczać każdemu, bo to było dla mnie największą radością.
Pamiętam, że kiedy zwątpiłem poczułem się bardzo samotny. Bardzo samotny i bardzo mały. Wtenczas różne rzeczy przychodziły mi na myśl. Ale nie straciłem z oczu tego, co towarzyszyło mi na początku. Tego co odkryłem w sobie. Ron musiał przeżyć coś bardzo podobnego. Doszedł do pewnego zrozumienia i wybrał zostać przy tym co umiłował. - Hod dotknął wisiorka zawieszonego na szyi chłopca i kontynuował: - Dlatego patrząc na ciebie, przez pryzmat samego siebie, poprosił mnie bym był przy tobie, w momencie zwątpienia.
- Czyli będziemy razem podróżować? - Sinbard wybuchnął niesłychaną i prostą radością.
- To ci teraz obiecuję. - odparł staruszek uśmiechając się czule.
Sinbard z uśmiechem spojrzał w gwiazdy:
- To wszystko co mi teraz powiedziałeś to coś bardzo pięknego - powiedział we wzruszeniu chłopiec. - Czuje, że to coś ważnego, choć nie wiem do końca dlaczego.

Hod utkwił wzrok w palenisku.
- Tak. Życie to coś bardzo ważnego - powiedział wstając.
- Ja jeszcze trochę zostanę. - stwierdził delikatnie Sinbard, widząc jak jego opiekun zamierza udać się do przydzielonego im pomieszczenia.
- Jutro długa droga. Po śniadaniu wyruszamy. - Ostrzegł staruszek.
- Dobrze - odparł krótko Sinbard takim tonem, że Hoda opuściły wszystkie wątpliwości, uśmiechnął się więc do chłopca i zniknął w półmroku budynku.

Niknące światło przygasającego ogniska, ukazało bezkresne nocne niebo zasłane gwiazdami.
I można byłoby teraz przysiąc, że jest ich teraz prawie tyle, co myśli w głowie młodego chłopca.
Myślał o rodzicach, wspólnych chwilach, o tym co jeszcze go spotka.
Podziękował za to, że nie musi być już sam, oraz za to, że znaleźli schronienie na tę noc i to u takiego dobrego człowieka.
I prosił gwiazdy i jasny pustynny księżyc o to, by jutro tez im się udało.

W pomieszczeniu, które przydzielił im gospodarz, na lewo od wejścia, na drewnianym łóżku leżał z zamkniętymi oczami Hod.
Odpoczywając w jakimś medytacyjnym stanie nie zareagował na ciche skrzypnięcia podłogi uginającej się pod naciskiem młodych stóp.
Po chwili skrzypnęło łóżko po przeciwnej stronie pokoju.
Ciche westchniecie Sinbarda, który myślał, że udało się mu zachować wystarczającą ciszę, by nie zbudzić towarzysza, rozbawiło Hoda, lecz pozostał w całkowitym bezruchu.
Jednak słysząc, już nie tak ciche, dźwięki szamotania się chłopca z kołdrą, ledwo udało mu się zachować spokój i się nie roześmiać.
Powściągnął się jednak i pozostał zawieszony w stanie z pograniczu snu i medytacji.

Chłopiec faktycznie znajdował się już w swoim łóżku.
Jego myśli wciąż wypełniały przeżyte dzisiaj chwile.
Przywoływał je teraz po kolei, tak jak dziecko pieczałowicie wyciąga z pudełka swoją ulubioną kolekcję zabawek.
Czół się tak jakby znalazł jakiś skarb.
W całym tym podekscytowaniu ogarnęło go jednak zmęczenie, a wraz z nim przyszła niezmożona senność, jakby ciało samo dawało mu już wyraźny sygnał, że musi zregenerować siły jeśli jutro ma przeżyć tyle, albo jeszcze więcej wrażeń.

- Dobranoc Hod - powiedział cicho chłopiec przewróciwszy się na bok, po czym odleciał w bezkres krainy snu.

Rano, kiedy ostre promienie pustynnego słońca rozgościły się w całej sypialni, chłopiec wstał i przecierając od snu oczy zobaczył, że łóżko jego towarzysza jest puste i zadbane tak, jakby nikt w nim tej nocy nie spał.
Pojawiło się dziwne uczucie i pewien rozpaczliwy smutek, że to wszystko to był tylko sen.
Zwykła senna fantazja.
Zaczął doszukiwać się zaprzeczenia tej myśli, rozglądał się za butami, albo torbą jego starszego towarzysza, czymkolwiek co mogłoby wyrwać go z tej strasznej zalewającej go panicznym, zimnym potem konsternacji.

Strach wymieszany ze smutkiem pękł jak bańka mydlana, kiedy do pokoju wparowała energicznie roześmiana broda, twarz, a za nią reszta ciała Hoda.
- Nareszcie! Wstawaj szybko! Śniadanie gotowe! - Zawołał pogodnie Hod. - Ron porozmawiał ze swoim przyjacielem, który właśnie udaje się z karawaną do Turan! Jak się pospieszysz to być może zdążymy dotrzeć tam jeszcze dzisiaj!
Chłopcu łzy radości wypełniły oczy, i choć Hod chyba mylnie odczytał ich powód, skinął pogodnie do chłopca i wyszedł.
W tym właśnie momencie, w duchu, przed samym sobą, Sinbard przyznał, że jeszcze nigdy nie był tak szczęśliwy.

Po krótkim instruktarzu dotyczącym jazdy na wielbłądzie i kilkukrotnym upewnieniu się przez Rona, że jego goście mają na drogę wszystko czego potrzebują, Hod i Sinbard pożegnali się ciepło i karawana ruszyła.
Kolorowy sznur zwierząt, bagaży i towarów ruszył przez wydmy.
Chłopiec, siedząc wraz z Hodem na tylko częściowo załadowanym wielbłądzie na samym na końcu karawany, machał Ronowi na pożegnanie, aż znikł całkowicie za wzniesieniem wydm.

Podróż trwała teraz bardzo szybko ponieważ nie musieli stawać już tak często, by odpocząć i zebrać siły, ponadto wielbłądy znacznie lepiej pokonywały wniesienia.
W takim tempie mieli dotrzeć do Turan przed zmierzchem.
Uradowani takim zrządzeniem losu Hod i Sinbard toczyli energiczne rozmowy o najróżniejszej materii.
Gdy stanęli na kolejnym już wzniesieniu, pogodną i niekończącą się wypowiedź Sinbarda o tym, jak praktyczne i dobre jest to, że mogą podróżować na wielbłądzie przerwał ciepło Hod:
- Już jesteśmy.
I gdy chłopiec utkwił wzrok w wielkim mieście pełnym budynków, ulic i poziomów, Hod kontynuował:
- Wietrzne miasto Turan, które przywołuje osoby żadne przygód, zabaw i emocji. Pustynna stolica rozrywki i bogactwa. Myślę, że jeszcze czegoś takiego nie widziałeś. Ludzie są tutaj trochę inni, ale to pewnie dlatego, że są trochę bardziej bogaci.
- A kim jest twój przyjaciel? - zapytał ciekawie Sinbard.
Hod zastanowił się chwilę, jakby pytanie nie było oczywiste, po czym odparł:
- Jest silny, choć przejawia swa siłę w dość prostacki sposób. Jakiś czas temu powierzono mu przedmiot, by się nim opiekował.
- Czyli to taki jakby strażnik! - wydedukował z przekonaniem chłopiec, wyłaniając się po chwili z wizji nieznajomego, którą ułożył sobie w myślach.
- Tak, coś w tym rodzaju. - zaśmiał się głośno Hod - kiedy mijali wielkie okute żelazem drewniane wrota pierwszej bramy prowadzącej do miasta.