25 listopada 2014

- 53 -





4 listopada 2014

PRYZM - Wizja 8: "Sen"

 ...

- Moja historia z Videlem... - zaczął Hod - rozpoczęła się dość przewrotnie. Było to w czasie, kiedy byłem jeszcze stosunkowo młody, wiele rzeczy mnie przerastało, wiele dziwiło, a jeszcze więcej intrygowało. Miałem swoją wizję świata, wszystko sobie poukładałem i tego się trzymałem.
Dużo wtedy podróżowałem. Bardzo dużo. Po powrocie z wędrówki do sąsiedniego królestwa wpadłem na mojego dobrego znajomego, który bardzo nalegał na wspólne spotkanie.
Usłyszałem wtedy od niego, że w małej mieścinie na granicy prowincji jest malarz. Nie jakiś zwykły artysta, tylko ktoś wybitny. Artysta przez duże A! Malował obrazy tak pięknie, że na całym świecie nie znajdzie się niczego podobnego, a wielu z tych, którzy je widzieli twierdzą, że mają w sobie coś magicznego.
Wyobraź sobie moją ekscytację, kiedy to wtedy usłyszałem. Ja; młody, żądny przygód, z wszelkimi możliwościami jakie mogłem mieć.- Hod zwrócił się z rozpromienionym uśmiechem do Sinbarda. - Musiałem go spotkać, musiałem to zobaczyć. - zaśmiał się staruszek po czym kontynuował rozmarzony:  - Mówili też, że te obrazy spełniają marzenia.
A ja, mój drogi, miałem ich naprawdę wiele.

Zabrałem ze sobą część mojego majątku, dom zostawiłem pod opiekę i wyruszyłem. Mój umysł aż szalał z ciekawości, głowę wypełniały mi obrazy, w których poznałem go już kilka razy. Wymyślałem sobie nasze spotkanie; co powiem, co on wtedy powie. Tak mijały mi chwile.
Wędrówka trwała już kilka dni, a ja z każdym byłem coraz bliżej. A im bliżej byłem, tym więcej było historii o ów malarzu. Miałem wrażenie, że z każdym krokiem stają się coraz bardziej nieprawdopodobne.
Wtedy to postanowiłem sobie, że cokolwiek się nie wydarzy, muszę się z nim zobaczyć.
Nic mnie nie powstrzyma!

Podczas tych dwóch tygodni wędrówki, starałem korzystać z udogodnień jak tylko mogłem. Ostatecznie nie spędziłem jej prawie wcale na nogach. To zabrałem się z jakimiś kupcami, to znowu wędrowna trupa muzyków wzięła mnie pod swoje skrzydła, czasem bimbałem na wozie pełnym siana, którego ciągnął jakiś osiołek, lecz mój umysł był w pełni wypełniony opowieściami mojego przyjaciela.
W końcu dotarłem na miejsce.
I jakże inne było to miejsce. Powietrze czyste. Tereny zielone, słoneczne. Mnóstwo lasów. Krajobraz był całkiem odmienny niż te puste wzgórza piasku, które znasz na co dzień, ale to, co uderzyło mnie najbardziej to to, że ludzie byli tutaj strasznie szczęśliwi. Bardzo dobrze pamiętam to uczucie zdumienia, gdy patrzyłem na roześmiane, pogodnie twarze i nie mogłem powiązać ich z niczym, co do tej pory widziałem w życiu. Tak wielkie szczęście było dla mnie, który wyrastał jako osoba majętna w ściśniętej dzielnicy Starego Dworu, była czymś obcym. A widać było, że życie nie należy tu do najłatwiejszych. Stałem i patrzyłem na to wszystko i poczułem w sercu ciepło, którego jeszcze nigdy nie czułem.
"Chyba tak właśnie pachnie dom" - pomyślałem.
Coś o co się dba, coś co rośnie, by nas nakarmić i dać nam schronienie.

Wróciłem do zmysłów, rozmarzenie rozmyło się, a jego miejsce zastąpiło trzeźwe, racjonalne myślenie.
Idąc brukowaną uliczką stwierdziłem, że ludzie żyją tu prosto, a samo miasto przypominało raczej osadę. Za ścianą drewniano-kamiennych domów, tak inne niż te, które występują tutaj, pośród pustynnego krajobrazu, zauważyłem przepastne łąki i pola uprawne. To był piękny widok Sinbardzie. Co raz przystawałem sobie i starałem się nie dać ponieść się emocjom.
Poprosiłem w końcu kogoś, aby zabrał mnie do tego niezwykłego malarza, o którym tyle słyszałem. Kobieta bardzo chętnie wskazała mi drogę. Nie przysłuchiwałem się zbytnio temu co mówi, choć nie uszło mojej uwadze, że jej głos był bardzo miły. Po kilku minutach wspólnego spaceru byłem na miejscu. Jego dom, jak się okazało, nie był wcale okazalszy od sąsiednich. Miał jednak swój urok, choć akurat tego nie można odmówić żadnemu miejscu w tej mieścinie.
Gdy już mijałem furtkę jego posesji, powiedziała mi jeszcze, że z tego co wie, pan Videl nie przyjmuje w tym momencie gości i prawdopodobnie będę musiał przyjść w innym czasie, czy coś w tym stylu. Byłem jednak pewien, że wziąłem ze sobą wystarczająco dużo kosztowności, by akurat taka drobnostka nie było dla mnie przeszkodą.
Skłoniłem się dziękując za radę i poszedłem prosto do drzwi.

Zapukałem raz. Drugi. Trzeci... i poczułem irytację, że być może ta kobieta miała rację i faktycznie zostanę odprawiony z kwitkiem.
Drzwi jednak otworzyły się minimalnie, ale nikt nie wyszedł mi na spotkanie. Przez szczelinę uchylonych drzwi zobaczyłem, że w środku panuje całkowita ciemnia.
- Czym mogę służyć? - zapytał zza drzwi młody, lecz stanowczy, męski głos. Lecz przez ledwie szparę nie mogłem nikogo zobaczyć.
- Przybyłem z daleka, by poznać wielkiego artystę, który jak mi powiedziano mieszka tutaj.
Zza drzwi dobiegł mnie westchnięcie z nutą poirytowania.
- Jestem zajęty. Wróć proszę za kilka dni. - Odpowiedział mi głos, po czym drzwi zamknęły mi się przed samym nosem.
Byłem oburzony. Nie przypuszczałem, że ktokolwiek będzie miał czelność zachować się w stosunku do mnie w taki sposób.
Starając się pohamować gniew na tyle, na ile mogłem, żeby nie odbiegać zbytnio od uśmiechniętych twarzy które mnie mijały ruszyłem w stronę karczmy, by zadbać o jedzenie i nocleg noc, lub nawet na kilka najbliższych dni. Jak już zobaczę tego artystę, to z chęcią spędziłbym tu po jakiś czas.

Następnego dnia odpowiedź była również odmowna. Miła, lecz odmowna. Wracałem więc do swoich myśli i ubierałem następną próbę w dogodniejszy scenariusz. Każdego dnia w samo południe przychodziłem pod drzwi artysty i codziennie spotykała mnie taka sama, wymijająca odpowiedź. Z braku lepszego zajęcia siadałem sobie na pobliskim murku, i popalając fajkę obserwowałem ludzi na targowisku. Zdziwiło mnie, że artysta nigdzie nie wychodził. Za to wiele osób przychodziło do niego. I wyobraź sobie chłopcze, że wszystkich odprawiał z figą. Śmiałem się w duchu z tej sytuacji, choć jak przypominało mi się ile czasu straciłem przez tego nadętego artystę, to już nie było mi tak do śmiechu. Niektórzy z tych, którzy nie mogli zobaczyć się z malarzem smutno kiwali głową. Niektórzy wracali następnego dnia. Inni nie wracali w ogóle. A ja siedziałem tam. Siedziałem i patrzyłem. W zawieszeniu pomiędzy tym co chcę, a tym co mogę...

Pewnego dnia, kiedy tradycyjnie pocałowałem już klamkę i usiadłem na moim murku, pod drzwi artysty zawitał rosły mężczyzna. Był dobrze zbudowany. Twarz kanciasta z kilkudniowym zarostem, ciemne włosy, które opadały mu po obu stronach twarzy. Odziany w ciemne, niemalże czarne kimono. Przy pasie, przy plecach wisiały dwa miecze. Jeden długi, drugi krótki. Przypominał mi samuraja, o których tyle słyszałem. Kiedy mu się tak przyglądałem, zobaczyłem też, że brakuje mu lewej dłoni. Trzymał ją ukrytą w kimonie, ale gdy zapukał do drzwi wyjął ją na chwilę. Jego twarz wydała mi się smutna. Może zmęczona. Może jedno i drugie. Mógłbym też przysiąc, że nigdy go nie widziałem, a tkwiłem tu przecież od prawie tygodnia.

Jakież było moje zdziwienie, gdy drzwi otwarły się na oścież i nieznajomy wszedł do środka. Krew we mnie zawrzała. I był to gniew straszny, nasycany myślą, że przegapiłem swoją okazję, że to wszystko było na nic i znów przyjdzie mi czekać nie wiadomo ile, aż ten prostak pozwoli mi się z nim zobaczyć. Postanowiłem, że wejdę tam i wygarnę mu co o nim myślę.
- Ty tak powiedziałeś? - Zdziwił się Sinbard, który spokojnie słuchał historii cały ten czas.
- Mówiłem ci, że nie jestem taki święty za jakiego mnie uważasz. - Hod zaśmiał się głośno, po czym kontynuował: - Drzwi nie były zamknięte. Wparowałem do środka, jak do siebie, a w domu cisza. Nikogo. Tylko mrok. Okna zasunięte grubymi zasłonami. Jako, że moja złość nie mogła znaleźć ujścia postanowiłem się uspokoić. Wtedy usłyszałem zza siebie głos, który codziennie słyszałem za drzwiami.
- Dlaczego wnosisz gniew do mego domu?
Całkowicie zdębiałem. Stałem sparaliżowany, nie mogąc nawet się obrócić, ani wykrztusić słowa, czy to z poczucia winy, czy z dominującego tonu w głosie który mnie zaskoczył.
Usłyszałem też metaliczny dźwięk powoli dobywanego miecza. Wtedy to czysty strach przykuł mnie do podłogi.
Nagle kotary przysłaniające wielkie podwójne okno odsłoniły się gwałtownie odsłaniając popołudniowe słońce, oślepiło mnie. Zasłaniając oczy ręką zobaczyłem dwójkę mężczyzn. Starszy śmiejąc się w głos wsparł się po koleżeńsku na niższym mówiąc: - Widzisz mówiłem, że zdębieje się na amen.
- Tato mówiłem ci żebyś nie straszył moich gości. - odpowiedział młodszy z uśmiechem, ale i z tonem pełnym troski, po czym zwrócił się do mnie: - Prosiłem cię abyś przyszedł później, nie wolno mi przeszkadzać kiedy pracuję. Przyjmuję gości tylko gdy kotary są odsłonięte. Wszyscy to wiedzą.
Wtedy przypomniałem sobie, że faktycznie ludzie w karczmie mówili mi o tym wiele razy, jednak ja tkwiłem tylko w swoich myślach. Nie interesowało mnie nic innego jak to spotkanie. Pomijałem ludzi, to co mówili, ich historie. Zamiast cieszyć się urokiem i zabawą, która mnie otaczała siedziałem na swoim murku jak w jakiejś poczekalni. Wtenczas zrozumiałem, że to ja byłem nadęty.
To była pierwsza rzecz, której nauczyłem się dzięki niemu.
Hod uśmiechnął się ciepło do Sinbarda.
- Teraz ja uczę jej ciebie.

Sinbard otworzył oczy.
Był sam w pokoju.
Poranne zmącone spojrzenie powędrowało kolejno na ściany pomalowane na głęboki niebieski odcień i na barwny gruby dywan na środku pomieszczenia.
Słońce było już wysoko, powietrze było ciepłe, a łóżko o wiele większe niż jego miejsce w Świątyni w Pasir Harei.
Wiedział już więc, że nie jest u siebie.
Głowę wypełniły wspomnienia ostatnich dni.
Bartus walczący z mięśniakiem na zatłoczonej arenie.
Wielkie gwieździste drzewo.
Hod.
Rozejrzał się odrobinę skołowany.
Na stoliku nocnym stał soczysty, błękitny kwiat, obok niego książka, którą jak się mu wydawało wręczył mu Hod, lecz teraz kompletnie nie przypominał sobie tego zdarzenia swoim rozbudzonym umysłem.

Jak na zawołanie w pokoju zjawił się staruszek.
- Nie uwierzysz, co mi się śniło! - zawołał z podekscytowaniem Sinbard widząc jak zwykle pogodną twarz Hoda.
- Czyżby? - zaśmiał się Hod, po czym rzucił z uśmiechem: - Zbieraj się przyjacielu. Dzisiaj wracamy.



...



28 października 2014

PRYZM - Druga Siódemka


Druga drużyna ze świata PRYZMu.
W zamyśle te postacie to całkiem inna liga Podróżników i o ile Pierwsza grupa jest prowadzona przez najbardziej doświadczonego Hoda, to tutaj każda z postaci jest niezwykle potężnym indywiduum.
Gdy pojawią się w opowiadaniu można spodziewać się wielu mocnych momentów oraz zaskakujących decyzji, które poszerzą spektrum historii w bardziej skrajne doświadczenia.
Z racji swojego znacznego stażu mówi się na nich "Stara Liga"

Dagaz Dorma
 

  

Dorn Thurs

Geshiki Daruma


Kano

Yr

Stara Liga

PRYZM - Pierwsi Podróżnicy.

...

Właściwie można by ich nazwać drużyną.
Siedem osób, które połączyła historia, jaką chciałbym opowiedzieć na łamach opowieści PRYZM.
Jedna z wielu grup podróżników, które współtworzą dobry, może nawet "lepszy" świat.
Każda postać posiada inne talenty, które wspólnie się uzupełniają, dając czasami nieprawdopodobne rezultaty.
Ta grupa będzie jedną z pierwszych, jakie chcę przedstawić.
W uniwersum, w którym dzieje się PRYZM, jest ich jednak naprawdę wiele.
W miarę rozwoju w Przystani zobaczymy kolejnych Podróżników.
I każdy z nich będzie chciał  podzielić się swoją historią.

Kora

Videl

Bartus

Sinbard

Aletheia

 Vera

Hod

Pierwsza Siudemka