PRYZM Wędrówki Dusz - Słowa

 

 

"PRYZM 

WĘDRÓWKI DUSZ"

Wizja 0 - Marzenie


...

Stoję na szczycie stalowego mostu kolejowego.
Niemalże zawieszony na wysokości pośród dżdżystej szarości nieba.
Wilgotne i świeże powietrze koi me myśli.
Idąc ich śladem utkwiłem wzrok w dalekim punkcie na horyzoncie.
Pod wpływem zimnego wiatru zamykam oczy.
Skupiam się tylko na pulsującym dźwięku.
Zapraszam go, wraz z głębokim oddechem, do siebie.
Niczym malowane pod zamkniętymi powiekami pojawiają się obrazy.
Widzę rzekę.
Rwącą rzekę pełną wirów i prądów rozbijających się o grube, betonowe filary mostu.
Widzę poszarzałą od deszczowej aury zieleń liści.
Drzewa rosną gęsto wzdłuż obu kamienistych brzegów.
Siadam jakby automatycznie.
Czuję pod dłoniami stal.
Starą, przedwojenną, solidną stal.
Rdzę starającą się bez powodzenia obalić ten most.
Zbyt wiele sumiennej pracy włożono w jego powstanie...
Siedząc tu.
Na samym szczycie.
Mam wrażenie jakby mógł stać tak jeszcze szmat czasu.
Otwieram oczy i widzę rzekę.
Tak samo dziką i nieokiełznaną jak w moich myślach.
Spoglądam w dół.
Na sam most.
Widzę błysk używanych sporadycznie szyn, spod których wyłania się zmęczone grube drewniane bele.
Wszystko stare.
Takie same...

Myśli wypełniają się pustką...
A może być może sam do niej wracam?
Czuję wątłość tego ciała wobec tej bezkresnej starości.
Szarobury most, gdzieś na końcu świata, którego ubarwiają swą obecnością pociągi, powoli wiozące ludzi do celu ich podróży.
Pragnąłbym, by każdy dotarł tam gdzie zmierza.
Aby było to możliwe.
By to wszystko zaznało spokoju...

Nie grozi nam szarość jaka spotkała ten most.
O nie.
Bo, choć powstał on za sprawą życia.
Ludzkich dłoni.
Sam z siebie nie potrafi się rozwijać.
Pod tym względem jest martwy.
Dlatego nie może czuć spełnienia.
Dlatego wciąż jest taki sam.
A kim jestem ja?
Czy mogę się zmienić?
Jedyne co wiem.
To to, że jest mi dane czuć.
Rozdrabniać i łączyć myśli tak, by w ciąż chować się i odkrywać siebie.
Dane jest człowiekowi doświadczyć rzeczy niezwykłej.

Przełamania.

Tylko człowiek potrafi odkryć w przełamaniu prawdę i moc.
Wszystko inne pod zbyt dużą siłą po prostu łamie się w pół.
Pokazuje to bardzo ważną rzecz.
Wskazuje gdzie mieści się siła.
Jakie jest jej źródło.

Przypomniała mi się pewna buddyjska przypowieść o tym jak pewnego razu, bardzo dawno temu, na wielkim spotkaniu zebrali się wszyscy bogowie.
Starali się znaleźć miejsce na ukrycie Mocy, żeby ludzie nie mogli czerpać z tej wszechpotężnej siły.
Pierwszy zabrał głos młody, porywczy bóg i zaproponował ukryć ją na szczycie najwyższej góry, drugi bóg jednak przestrzegał, że prędzej czy później człowiek i tak wejdzie na górę i zawładnie Mocą.
Inny bóg radził ukryć Moc w głębinach morskich, ale i ten pomysł zakwestionowano tłumacząc, że człowiek znajdzie sposób na nurkowanie w głębinach.
Jeszcze inny bóg sugerował ukrycie Mocy głęboko pod ziemią, ale i ten zamysł odrzucono dowodząc, że człowiek się do niej dokopie.
Aż w końcu pewien stary, mądry bóg zaproponował:
- Zamknijmy Moc w głębi samego człowieka. Człowiekowi nigdy nie przyjdzie do głowy, by właśnie tam zajrzeć.

To delikatnie zabawne jakie obrazy powstały w ludzkiej świadomości, pod widmem wiedzy, że kiedyś przyjdzie nam się pożegnać z tym wszystkim.
A może słodkie słowa o ponownym przyjściu są prawdziwe?
Może to zaledwie epizod w naszej wiecznej niekończącej się wędrówce przez samych siebie?
A może po prostu przychodzimy tutaj, by kiedyś odejść.
Witamy życie, by kiedyś powiedzieć "Dziękuję" i pożegnać się...

Skoro tak...
To czemu nie uczynimy tego czasu tutaj czymś wartym.
Czymś bezbrzeżnie sycącym.
Czemu tworzymy z życia coś, co możemy znienawidzić, coś co może nas zhańbić...

Życie...

Jak to możliwe, że możemy pragnąć rzucić je w cholerę, odtrącać je i wszystko to, czym ono jest...
Razem ze sprawami małymi i dużymi, wszystkimi niepowodzeniami i mimo sukcesów...
Zamykając się w tym co przyniosło ból.
Tkwiąc w słowach, których nie można już cofnąć, ani marzeń, w których spełnienie tak trudno nam już wierzyć...
Nie osiągamy tak nic.
Lecz jednocześnie ten moment...
Moment zwątpienia...
Który wypełnia tylko niewysławialny ciężar i cierpienie.
Może pokazać nam to czym w Istocie jesteśmy.
Istnienie zanurzone w tym morzu rozpaczy, w świadomości, że będzie już tylko więcej tego samego no i koniec...
Staje na samej krawędzi wszechświata.
Na krawędzi mostu...
I najczęściej jest to pierwszy moment.
W którym człowiek całkowicie decyduje o samym sobie.
Człowiek, nie mogąc znieść katującego go mentalnego kształtu zrzeka się go.
Całe brzemię, cały balast i słowa tego świata.
Opadają.
I zostaje tylko to...
Co pragniemy sami sobie dać.
Jak pragniemy siebie widzieć.
Jak pragniemy stworzyć siebie na nowo.
Zebrać to wszystko w jedno.
Jeden zamysł.
Jeden obraz.
Pełen pewności i szczerości.

Wziąć to wszystko i tworzyć.
Aby to, co przytrafiło się nam w myślach, duszy i ciele stało się sposobnością zrozumienia.
Widzę teraz w myślach stare przysłowie.
Że "czasami wygrywamy, a czasami uczymy się"...
Czuję prawdę zawartą w tych słowach...

I wtedy...
Na tym moście...
Usiadła obok mnie...
Miała kruczo czarne włosy i złote oczy.
Spojrzałem na nią z pytającym niedowierzaniem i jedyne co widziałem to jej promieniujący uśmiech.
Jej imię brzmiało Geshiki Daruma, choć w jej ustach brzmiało jak kilka ciepłych, miękki tonów...
Wtedy spytała mnie.
Słowami, które brzmiały tak blisko jakby powstały we mnie...

Czego najbardziej pragniesz?

Czego pragniesz najbardziej na świecie...?

Patrząc w jej bezdenne oczy, wiedziałem, że wie.
Że wie wszystko co mógłbym odpowiedzieć, tylko chce, abym ja sam...
Miał odwagę usłyszeć to.
Miał odwagę na szczerość.
Był zaakceptował i pokochał siebie u podstaw mojej istoty.
Bym odkrył w sobie to uczucie, z którego wynika wszystko.
Cały ja.
Nie wiem nawet kiedy...
Objąłem ciepło jej dłoni i patrząc zza załzawionych oczu pragnąłem wykrztusić to.
Wykrztusić te kilka najprostszych słów.
Tak oczywistych...
Które wyraziłyby to, co teraz czuję.

Umysł stał się całkiem pusty.
Z niedowierzaniem, nie wypuszczając jej dłoni, nie umiałem doszukać się w sobie żadnych słów.
I było we mnie tylko to wszechogarniające płomieniem uczucie.
Skinęła delikatnie głową, po czym jej twarz wypełniła ekspresja radości i szczęścia, które czułem w całym sobie.
Zaśmialiśmy się do siebie jakbyśmy w jednej chwili pojęli wszystko.
Jakby życie było tak proste.
A my po prostu spotkaliśmy się w nim i poznali się całkowicie.
Jakby tajemnice nie miały gdzie się przed nami ukryć.

Czułem jakby przyjęła moje życzenie.
Moją prośbę.
Jej lewą źrenicę wypełniła czerń...
A lewy policzek przyozdobił krągły, falowany wzór.
Jej ekstatyczna, rozpromieniona buzia wyrażała teraz spokój.
Choć widziałem w niej również dumę i wiarę.

Usłyszała moje życzenie...

W tej myśli...
Wszystko jakby przepełniło światło, rwąc mnie ku górze...
Poddając się temu uczuciu zamknąłem oczy...
Podróżując przez biel nie wiem kiedy jej dłonie wymknęły się z moich...
Lecz nic nie ubyło, nie czuję się sam.
Myśli wypełniły obrazy...
Zdjęcia chwil...
Które ukazywały mi moje pragnienie...
Otaczały mnie zewsząd.
Zachęcały.
Dodawały odwagi...
Wywołując uśmiech wdzięczności na mojej twarzy.

Próbowałem powstrzymać uczucie.
Zebrać się w sobie i pohamować wzruszenie...

Lecz wypełniło mnie po brzegi i po prostu rozpłakałem się...

Powiadają, że niektórzy rodzą się z darem, posiadają talent...
Są geniuszami i z tego tytułu wszystko przychodzi im tak łatwo...
Inni natomiast muszą polegać wyłącznie na byciu wytrwałym w znoszeniu takich, a nie innych kolei losu...

Nie zgodzę się z tym.

Czuję całym sobą, że to uczucie może przenikać i przemawiać przez każdego.
Inspirować i współtworzyć z nami naszą historię.
Wszystko jest godne.

Godne aby żyć.

Otwarłem wilgotne oczy.
I wtedy poczułem...
Jakbym po raz pierwszy w życiu wziął oddech.
Szarość prysła.
I wszystko oddychało ze mną.
Napełniało mnie kolorami, których nie umiałem nazwać.
Spojrzałem na zapisany zeszyt, przewertowałem szybko słowa...
Jeszcze nigdy nie czułem się tak lekki.
Tak bardzo naturalnie "swój".
Otarłem energicznie oczy i ściskając notes zszedłem powoli z mostu.
Wtedy stojąc nad szumiącą w dole rzeką...
W jednej z poprzecznych bel podtrzymujących tory ujrzałem cud.
Nie kogoś obdarzonego jakimś wykwintnym talentem tylko...

Geniusza Wytrwałości.


- Dziękuję -




 Wizja I - Mistrz


...

Powoli zbliża się zmierzch.
Zachodzące z wolna słońce zalewa pagórkowaty krajobraz barwami ciepłej czerwieni, różu i żółci.
Środkiem piaszczystej drogi, zaraz obok kępy drzew idzie spokojnie mężczyzna.
Jego starsza sylwetka - niczym malowana na tym przepięknym krajobrazie, stąpa w sposób tak harmonijny i ujmujący, że można mieć wrażenie jakby całkowicie do niego pasowała.
Ów człowiek odziany w prostą, starą szatę, którą przyozdabia jego zadbana długa biała broda i pogodne ciemne oczy wystające spod ciężkich, masywnych brwi stąpa łagodnym lecz pewnym krokiem, spoglądając to daleko przed siebie, to na mijaną pod szosami ścieżkę.
Mężczyzna przechodząc obok kamiennego muru, strojącego nieopodal skrzyżowania dróg, wszedł na niewielkie wzniesienie, zza którego wyłonił się w oddali niewielki budynek.
Kątem oka wychwycił znajomą twarz kobiety, stojącą za murem, troszkę w dół zbocza.
Pochylił z uprzejmością głowę, kiedy był pewien, że również go zobaczyła i zawołał pogodnie do kobiety. 
-Dobry wieczór Rebeko!
-Witaj Wincent! - Zamachała do niego i jej twarz rozpromieniała odwzajemniając jego skryty w brodzie uśmiech - Tak późno dzisiaj z pracy? - zagadnęła, kierując się w stronę zachodzącego słońca, jakby podkreślając merytoryczność swojego pytania.
-Ano. - Odparł z uśmiechem Wincent przewracając oczami po całym niebie - Trochę się dzisiaj zasiedziałem, ale usłyszałem kiedyś od bardzo mądrej osoby słowa "jak nie ty, to kto?". I tej prostoty staram się trzymać - powiedział podchodząc z młodzieńczą energią do kamiennego muru.
Widząc jego pogodną ekspresję Rebeka zmrużyła oczy i oboje zaśmiali się w głos.
-Kochany, jeśli znajdziesz - tu zrobiła krótką pauzę- w swoim grafiku jakąś wolną chwilę na dobrą herbatę i równie ciepłą rozmowę, odwiedź proszę starszą samotną kobietę.
-Cóż... - Wincent nie szczędził przesady by ukazać swoje komiczne rozważanie propozycji - Tylu przyjemności nie będę umiał sobie odmówić - wypowiedział lekko, po czym jego policzki zabrały się do szczerego śmiechu.
Przyklasnęli uradowani wspólną chwilą i w tym samym momencie zaczął kropić delikatny deszcz.
-Oho! - Wykrzyknęli, po czym Rebeka wciąż z twarzą pełną uśmiechu okryła chustą głowę.
-Dobrej nocy Wincent. - powiedziała, kłaniając się ze zgrabnością młodej damy i podnosząc koszyk z ziemi.
-Dobrej nocy Rebeko. - skinął ciepło staruszek.
Spoglądając na ciemniejące chmury zarzucił na głowę szeroki kaptur po czym oboje ruszyli w swoją stronę.
Wincent dochodząc do swojego podwórza stąpał już w gęstych strugach deszczu.
Dochodząc do furtki, za którą stoi jego domostwo, pragnąc odpowiedzi za ten przemoknięty stan rzeczy, wzniósł pytająco wzrok ku niebu.
Nie otrzymując jednak żadnej konkretnej odpowiedzi uśmiechnął się do siebie i skrył pod obłożonym dachówką drewnianym dachem.
Witając znajome kształty i stłumione wilgocią powietrza zapachy odwrócił się jeszcze raz do resztek zachodzącego w oddali słońca, którego nie przysłoniły jeszcze sunące z wolna deszczowe chmury.
Ostatnie spojrzenie na muskające skronie promienie słońca i zniknął za ciężkimi drewnianymi drzwiami.
Strzepując krople z ciężkiego kaptura na posadzkę i zdejmując wyjściowe buty wyjrzał jeszcze raz przez okno.
Widząc, że przestało padać uśmiechnął się do siebie w duchu i pogroził niebu stanowczo palcem, co rozbawiło go jeszcze bardziej.
Złożył wędrowną szatę na wieszak i wolnym krokiem ruszył przez korytarz do swojego pokoju, który znajdował się na wyższym piętrze.

Żył dość skromnie.
Jednak żaden przedmiot i ozdoba nie była bez celu i przyczyny.
A przede wszystkim, każdy skrywał pewną historię.
Jego domostwo mimo iż z zewnątrz wydawało się mieć imponujące rozmiary, w środku okazywało się być drobnym ciepłym mieszkaniem liczącym niespełna dwa pomieszczenia i sypialnię na piętrze, która służyła mu również za obserwatorium.
Ta różnica pomiędzy widokiem z dworu a faktycznymi rozmiarami była spowodowana bardzo grubymi ścianami, wykonanymi z ociosanych bloków.
Kamienie były szorstkie i bardzo skutecznie trzymały w środku tak ciepło jak i wilgoć.
Gdzieniegdzie podłoga była wyłożona drewnianymi panelami.
Vincent mimo, że do ich wykonania i położenia włożył więcej serca niż umiejętności, był bardzo zadowolony z ich niedoskonałej natury.

Wszedł powoli po schodach do swojej sypialni.
Zza ścian dobiegały go stłumione dźwięki świadczące o tym, że znowu zaczęło lać.
Gwizd szalejącego wiatru, który szalał wszędzie, tylko nie tu.
Tutaj była przestrzeń Ciszy.
Jego pokój.

Kilka prostych mebli.
Drewniane regały, na których leżało kilka starych ksiąg.
Przy szerokim łóżku stał stolik, a na nim paproć podarowana przez Rebekę.
-Jestem szczera i proszę o to samo - powtórzył jej słowa w myślach - a ty jesteś stary, więc powinieneś mieć pod ręką coś, o co mógłbyś dbać.
Wincent zabrał się do śmiechu.
Usiadł na chwilkę na łóżku i przywitał się ze swoją zieloną przyjaciółką.
Wstał i przymknął okiennice po czym zszedł na dół.
Wchodząc do pokoju przywitało go czułe skrzypienie drzwi.
Pierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy był wielki kominek, wypełniony po brzegi popiołem i resztami drewna.
Skrzywił się komicznie na myśl o swoim lenistwie i przywitał muśnięciem stare meble z litego ciemnego drewna.
Były już z nim tak długo, że miał niemalże pewność, że czuły jego wdzięczność i dlatego nie odmawiały mu funkcjonalności.

Na pochyłym biurku stała stara lampa naftowa, jakieś papiery i dwa zalane woskiem kaganki, używane cóż, dość często.
Po rozpalenia żaru kilkoma suchymi jak wiór drwami, usiadł lecz nie mógł opanować myśli.
Jakby wszystko zapraszało go, ze wszystkimi wyrazami czułości i grzeczności do uwiecznienia wszystkiego tego, co go spotkało.
Wincent długo nie umiał ubrać swojego życia w sposób, który mógłby być zrozumiały, nawet dla niego samego.
Mógł ubrać wszystko w kilku prostych słowach, lecz jak krótka byłaby to opowieść!
Opierał się więc lekko, lecz wiedział, że nie uniknie tego co nieuniknione.
Po raz któryś z kolei, zbadał stan biurka, które wciąż liczyło sobie dwa kaganki, lampę i stare pergaminy, które leżały tu tak długo, że nawet nie miał pojęcia czego dotyczą.
Zdecydowanym ruchem zrobił sobie trochę miejsca.
Po zdobieniach biurka dotarł do szuflady, z której wydobył pióro i kałamarz.
Ten podarek dostał od swojego pierwszego nauczyciela, który był mu przyjacielem i towarzyszem podróży.
To on nauczył go wszystkiego czego umiał i był mu towarzyszem w wędrówce poza.
I to, co wspólnie przeżyli będzie również rozdziałem tej historii.
Na blacie, nie wiadomo nawet skąd, znalazły się grube karty papieru.

A potem zapisane na nich słowa:

"Czekałem bardzo długo na tę okazję.
Niemalże całe me życie...
Wierz mi, że staram się zebrać wszystkie przenikające mnie teraz myśli.
Chciałbym jak najdokładniej opisać to, co przeżyłem.
Całe me doświadczenie.
Opisać każde uczucie i doznanie w sposób klarowny i niepozostawiający złudzeń.
Tak, aby ktoś czytający te słowa mógł wesprzeć się na nich w chwili zwątpienia.
Pragnąłbym tylko, by nie próbował zrozumieć doboru słów, tylko starał się dostrzec życie zawarte pomiędzy wersami.
Życzę Ci, aby zaprowadziły Cię jeszcze dalej niż dotarłem ja.
By były inspiracją Twojego wzrostu.
Na tych kartach składam historie mojego życia.
Myśli i obrazy.
Przygodę, która trwa już tak długo, choć niemalże mógłbym przysiąc że obejmuje ją Ta chwila..."

Wincent zamknął oczy.
Jeszcze raz wziął głęboki wdech zbierając w sobie emocje.
Umoczył pióro w kałamarzu.

I wynurzając się z ogarniających go wspomnień dopisał:

"Aby człowiek zrozumiał człowieka.
Abyśmy pojęli tę wędrówkę.
Ponieście moje zrozumienie..."


- Ogień -




Wizja II - Uczeń


 ...

Ruchliwy miejski gwar.
Zawieszone wysoko nad pustynnym krajobrazem ciepłe słońce.
Środek niewielkiego, kupieckiego miasteczka, gdzieś pośród przecinających się szlaków karawan.
Ludzie niczym rzeką płyną za swoimi celami przez zatłoczone uliczki.
Głośne rozmowy wybuchające to tu, to tam, kontrastują z osobami idącymi z cichą determinacją.
Kolorowe stragany, wypełnione owocami i przedmiotami bardziej i mniej niezbędnymi kuszą kolejnych przechodniów.
Ludzie wędrują pośród prostych domów stojących w sposób tak swobodny, jakby to dzieci poustawiały je całkiem przypadkiem podczas swej niezobowiązującej zabawy.
Tu i ówdzie z samych szczytów budynków ciągną się sznury z barwnymi trójkątnymi flagami, które powiewając swobodnie na wietrze nadają miastu wymiar magiczny i pogodny.

Na jednym z dachów siedzi chłopiec.

Jeszcze nie wie jak wielką rolę przyjdzie mu odegrać.
I jak wielka przygoda czeka czeka go tuż za rogiem.
Odziany w stare, czarne ubranie spogląda spokojnie na ten cały ruch pośród barwnych szyków kramów i straganów.
Na to morze ludzkich spraw tańczące nieprzewidywalny dla niego taniec.
Przygląda się sylwetkom, zachowaniom i historiom dziejącym się w się bez wytchnienia.
Co rusz nowa grupka zatrzymuje się, by podziwiać przydrożnego muzyka, który usiał nieopodal studni.
Gwar ulicy przenika teraz rozmarzona melancholijna melodia, grana na piszczałce.
Chłopiec machając w jej rytm nogami wodzi wzrokiem na targ.
Gdzie właśnie pewien sprzedawca bardzo uradował się na widok starszej osoby.
Być może to jego dobra znajoma, albo mama?
Zaraz obok ktoś zaczął głośno krzyczeć obarczając zarzutami wszystko wokoło.
Ci którzy nie podchwycili jego posępności - śmieją się.
Jakaś para trzyma się za ręce i wyglądają tak pogodnie...

Wszystko oddycha.
Stawia kroki w swoim rytmie.
Oczy chłopca przyzwyczaiły się do ciągłego ruchu.
Nic już nie jest zdumiewające.
Jakby wszystko stanowiło całość.
Nagle pośród tłumu sylwetek odzianych w długie szaty osłaniające twarz przed piaskiem pojawia się jakieś drgnięcie.
Pojawiła się ekscytacja.
Zafascynowanie.
Impuls do ruchu.

Pośród tłumu ludzi, z lekko spuszczoną głową okrytą kapturem, idzie mężczyzna. 
Spod kaptura wystaje solidny nos i roztrzepana biała broda.
Co jakiś czas wyłaniające się spod kaptura spojrzenie i wyraz twarzy nasuwa na myśl obraz mistycznego mnicha.
Nagle wyrwany jakby z medytacji zdejmuje kaptur i gładząc swoje krótkie włosy zaczyna rozglądać się po szczytach budowli.
Staje na środku wielkiego, ruchliwego skrzyżowania kilku dróg u podnóża monumentalnej budowli i nie zwracając uwagi na mijających go ludzi przygląda się z uważnością balkonom i oknom.
Jego oczy nie znajdując żadnego punktu zaczepienia zwracają się ku słońcu skrytemu za najwyższą budowlą w mieście - Świątynią Wspólnoty, w której mieszkańcy jednoczą się, dzieląc się swymi radościami i troskami.
Kolorowe flagi rozwieszone pomiędzy zwieńczeniami świątyni wiją się malowniczo. 
 -Pasir Harea po tylu latach wciąż trudno odmówić ci uroku - stwierdził ciepło starszy mężczyzna wodząc wzrokiem po otaczającym go ulicznym gwarze i budynkach miasta.

Gdy miał już ruszyć zobaczył przed sobą chłopca o roztrzepanych, długich włosach i poszarpanym czarnym ubraniu.
Chłopak wpatrywał się w niego bez słowa zmrużonymi ciekawsko oczami.
Staruszek podniósł w zdziwieniu lekko brwi jakby mając nadzieję, że to rozwieje panującą ciszę, na co chłopiec zmrużył się jeszcze bardziej.
Brwi mężczyzny uniosły się jeszcze wyżej i gdy miał już powiedzieć słowo, ubiegł go młodzieniec:
-Dziwną masz tą głowę - powiedział rzeczowo - nigdy czegoś takiego nie widziałem - dodał po namyśle.
Staruszek parsknął szczerym śmiechem.
-Jestem Sinbard - powiedział młodszy podając odważnie rękę.
-Możesz mówić mi Hod - odparł godnie starszy ściskając ciepło podaną dłoń.
Widząc, że znów zapada cisza i chłopak wpatruje się w niego bez słowa Hod zaśmiał się raz jeszcze i grzecznym zaproponował wspólny spacer.
Sinbard zgodził się chętnie i szedł u boku zerkając ukradkiem na głowę towarzysza, to z boku, to bardziej z tyłu.
Hod udając że niczego nie widzi szedł powoli do celu swojej podróży.
Sytuacja zaczęła go bawić jeszcze bardziej, gdy chłopak założył ręce za głowę i zaczął przyglądać się jeszcze intensywniej.
-Powiedz, zjadłbyś coś? - zapytał w końcu Hod nie mogąc powstrzymać śmiechu wypełniającego jego policzki.
Na co chłopiec spuścił tylko smutno głowę kładąc rękę na swoim brzuchu.
Hod okrył go pocieszająco ręką i podeszli wspólnie do pobliskiego straganu, skąd niosąc kawałek słodkiego pieczywa i owoce udali się pod sękate drzewo, które zaczęło wrastać w stary budynek.
Gdy usiedli na niskim stopniu Sinbard zaczął zajadać się ze smakiem słodką bułką.
Hod uśmiechnął się widząc taki obrazek, oparł się o ścianę budynku i utkwił wzrok gdzieś w oddali.
Słyszał mijających ich ludzi, lecz pogrążony był w zadumie.
Przemierzał swoje wspomnienia, tak dobre jak i te przykre.
Całkowicie zatracił poczucie czasu.
Z tego stanu wyrwało go powtórzone już kilka razy pytanie Sinbarda, kończącego bułkę:
-Hod, ty jesteś święty? 
Pytanie i prostoduszna szczerość z jaką zostało wypowiedziane tak zdumiały Hoda, że nie mógł znaleźć w sobie żadnego słowa.
-Czym jest ta biała mgiełka dookoła twojej głowy, pierwszy raz to widzę - dodał chłopak żując ostatni już kęs bułki.
Hod spojrzał ciepło na młodzieńca, wzniósł wzrok w niebo i po krótkim namyśle odparł:
-To co widzisz jest sposobem w jaki odbierasz świat. Wiele z tego co możemy zobaczyć jest dla nas wspólne, ale zauważ, że tylko ty siedzisz tu ze mną i wypowiedziałeś te słowa. Inni podążają za swoimi sprawami. To pokazuje również bardzo ważną rzecz. Że mimo tego wszystkiego, co jest dla nas wspólne, jest również to, czym możemy się zaskakiwać, coś co jest niepowtarzalne dla każdego z nas.
Sinbard pogrążył się w zadumie nad odpowiedzią jaką uzyskał, a Hod kontynuował dalej:
-I raczej nie powiedziałbym, że jestem święty, ale wypracowałem sobie tyle przestrzeni, że mimo, że nie posiadam wiele, jestem w stanie zachowywać się tak jak czuję i pragnąłbym najbardziej. Pomimo że wydaje mi się, że rozumiem co miałeś na myśli mówiąc "święty", wydaje mi się, że nawet to słowo jest za ciasne, za szablonowe, bo jest w nim przymus, który wynika z tytułu bycia "świętym". Chciałem zrobić to co uważam za słuszne. I udało mi się. Nie mniej, nie więcej. Dobroć nie jest czymś niezwykłym, nie zasługuje na żadne szczególne miano, jest naturalna. - wyłożył ciepło Hod.
-Ale jesteś dobry! - upierał się życzliwie Sinbard.
-Bo mieszka we mnie to to święte - odparł bawiąc się słowami mężczyzna uśmiechając się życzliwie.
Buzia Sinbarda wypełniła się radością jakby sprawdziło się to, co sobie zakładał i zaczął rozglądać się wesoło wokoło.
-Masz gdzie mieszkać? Jakiś bliskich? - zapytał nagle Hod, a w jego głosie było wiele troski
Młodzieniec westchnął cicho spuszczając głowę, jakby poruszony został temat, który jest zbyt ciężki i trudny by o nim opowiadać.
-Ja pomagam. - powiedział po chwili chłopiec - My tutaj sobie bardzo pomagamy. Wielu z nas straciło rodziców, więc trzymamy się razem.
Staruszek słuchał w ciszy.
-Chciałbym podróżować, kocham moich przyjaciół, ale zawsze pragnąłem zobaczyć jak to jest za murami miasta. Codziennie widzę karawany. Czasami rozmawiam z wędrowcami i proszę aby opowiedzieli mi jak to jest... no wiesz... podróżować. I mimo, że niektórzy opowiadają mi bardzo pięknie... Ja nigdy...
-Nigdy nie zrozumiesz puki sam nie spróbujesz? - Dokończył Hod, a w jego głosie słychać było zrozumienie.
Chłopiec skinął głową, a na jego twarzy pojawiło się zafrasowanie.
-Jeśli chcesz i odpowiada ci wędrówka - kontynuował staruszek kładąc dłoń na ramieniu Sinbarda- to możesz iść ze mną, wędrówka nie będzie trudna i jeśli będziesz chciał to zabiorę Cię też z powrotem.
Chłopiec słuchał z wielkim zaciekawieniem a Hod kontynuował:
-Udaję się do mojego przyjaciela z odwiedzinami, on również jest ciekawą osobą. Prawie tak barwną jak ty. Musimy iść do twojego opiekuna zapowiedzieć, że nie będzie cię kilka dni. Mieszkasz w świątyni prawda?
-Tak. - skinął Sinbard - Dbamy o to miejsce i dzięki temu możemy w nim mieszkać. Dostajemy też jedzenie, ale czasami po prostu wolę siedzieć i patrzeć na miasto z dachu, o tam. - chłopiec zerwał się na nogi i wskazał ręką na czteropiętrowy budynek - stamtąd Cię zobaczyłem!
-Masz bystre oko - zdumiał się Hod spoglądając w dal i zasłaniając ręką rażące słońce.
Chłopiec zareagował radosną dumą na pochwałę, a staruszek kontynuował:
-Chodźmy więc do Magdy żeby zgłosić twoją pierwszą wycieczkę.
-To byłeś już kiedyś w świątyni? - zdumiał się Sinbard.
-Czy byłem? To ja ją założyłem. - uśmiechnął się do wspomnień Hod - Podróżowałem z Magdą przez wiele, wiele lat. Dzieliliśmy wiele radości i trosk. Jej największym marzeniem było miejsce, w którym mogłaby dbać o tych, którzy by tego potrzebowali. Miejsce, w którym dzielisz się życiem.
Twarz chłopca eksplodowała rumieńcami i widać było, że nie może pomieścić podziwu i innych wielkich emocji, które się w nim teraz urodziły.
-Chodźmy więc! - Zawołał Sinbard i chwycił mocno rękę Hoda i niemalże biegiem ruszyli ku drzwiom świątyni.
Te jak zawsze były otwarte na oścież. Całe pomieszczenie było wypełnione śmiechem, który pobrzmiewał w wysokich ścianach dźwięcznym echem. Praktycznie cała świątynia była wypełniona grupkami ludzi zasiadającymi w niedużym oddaleniu od siebie. Wszyscy byli bardzo życzliwi wobec siebie i wielu wędrowalo od zgromadzenia do zgromadzenia zasiadając na miękkich pufach i poduszkach, by podzielić się lub usłyszeć kolejną historię. Wiele osób było w trakcie spożywania posiłku i tylko przysłuchiwali się opowieściom, parskając śmiechem od czasu do czasu, lub bez reszty pogrążając się w zadumie. Ktoś kogoś przytulił, co spowodowało spontaniczną reakcję grupy i niemalże połowa zgromadzonych dołożyła swoje objęcia, co bez reszty rozbawiło resztę.
-Czułam, że się zjawisz Hod. - Zabrzmiał ciepły kobiecy wzruszony głos i zza rogu wyłoniła się dojrzała i pięknie uśmiechnięta kobieta. -Ty to masz tupet! Tyle karzesz na siebie czekać i pewnie wpadłeś tylko po to by powiedzieć, że zaraz się zbierasz! - Stwierdziła drocząc się i zakładając ręce.
-Witaj Madziu - rzekł ciepło staruszek i zamknął kobietę w swoich ramionach. Chwile trwali w bliskości, po czym kontynuował: - Zabieram tego tu młodzieńca na wycieczkę do Turan i z powrotem.
Kobieta rzuciła Hodowi pytające spojrzenie.
-Chciał zobaczyć, co jest za murami miasta - Hod położył rękę na ramieniu chłopca, który twierdząco kiwał głową, a cała jego twarz wyrażała prośbę.
-Cóż nie śmiałabym was zatrzymywać. Ale obiecajcie mi. Obiecaj mi, że po powrocie wszystko mi opowiesz.
-To ja muszę coś jeszcze zrobić! - Rzucił chłopiec widząc wielką czułość w wymianie spojrzeń swojej opiekunki i nowego przewodnika, zabrał worek z pieczywem i pobiegł na skraj sali i zniknął za drzwiami, które prowadziły do prywatnych pokoi.
Po dłuższej chwili wrócił a zza drzwi wyłoniły się pary ciekawskich oczu. Przyjaciele i równieśnicy Sinbarda przyglądali się uważnie Magdzie, obok której siedział prosto odziany starszy mężczyzna z białą jak śnieg przystrzyżoną brodą.
Sinbard widząc, że Hod skończył przemowę do zgromadzonych wokoło ludzi, pożegnał się ciepłym gestem ze znajomymi i gdy jego nowy przewodnik wstał dając mu znak, że pora wyruszać wystrzelił jak z procy pod ramie staruszka.
Hod ukłonił się z godnością wszystkim zebranym, za czym podążył również Sinbard, wtedy wszyscy ludzie w świątyni ukłonili się z wzajemnością, a Sinbard jeszcze raz zamachał do swoich przyjaciół.

Za raz po tym Hod okrywając chłopca swoim ramieniem, zmierzał w kierunku następnego celu swojej podróży. W chłopcu gotowało się od emocji i szczęścia. Hod rozbawiony taką ekstatycznością również był pogodny i zerkał co chwila na swojego młodego kompana starając zrozumieć pasję, jaką musi teraz odczuwać.
-Dałem im resztę bułek, którą mi kupiłeś Hod. - Pochwalił się nagle Sinbard nie odrywając oczu od horyzontu, który zaczął rozciągać się za murami miasta.
-Wystarczy ci na drogę? - zapytał Hod w uśmiechu.
-No co ty! - odparł Sinbard zwracając się do rozmówcy - przecież mamy jeszcze owoce!


- Podróż -







WIZJA III - Przyjaciel


...

Wędrówka miała zamknąć się w dwóch noclegach i kilku pomniejszych postojach.
Droga do wietrznego miasta Turan biegła przez pustynię, częściowo zahaczając o kupiecki szlak.
Warunki nie były jednak uciążliwe, ponieważ okolica nie była terenem całkowicie pustynnym.
Teren porastały kępy trawy, różnego rodzaju krzewy i sporadycznie występujące palmy.
Wody, jeśli nie tej naziemnej, to tej płynącej pod ziemią było pod dostatkiem, co owocowało małymi, skromnymi poletkami do prostych upraw i dużą ilością studni, które znajdowały niemalże przy każdym zgromadzeniu mijanych domów.

Czas mijał w radości.
Stopy stąpały ochoczo przy niekończących się zachwytach i słowach pełnych pochwały, których Sinbard nie szczędził ani krajobrazowi, ani kaktusom o najróżniejszych kształtach, ani nawet mijanym kamieniom i wydmom.
Chłopiec komentował niemalże wszystko, opisując kształty, kolory i to, jakie uczucia w nim budzą właśnie takie zjawiska.
Hod szedł odrobinę z tyłu odzywając się od czasu do czasu, lecz głównie przysłuchiwał się z uśmiechem niekończącemu się repertuarowi słów swojego młodego towarzysza.

Co jakiś czas przysiadywali w cieniu, by odpocząć i napić się wody z manierki.
Wtedy Hod odpowiadał na najróżniejsze pytania dotyczące każdej rzeczy, która przyszła chłopcu na myśl..
A ciekawość Sinbarda nie miała końca.
Rozmowa wirowała z tematów prostych, ku ważnym, by wrócić z powrotem do spraw przyziemnych.
Wydawać się mogło, że chłopiec jeszcze nigdy nie mógł z nikim rozmawiać w ten sposób.
Nikt nie mógł odpowiedzieć tak rzeczowo i konkretnie na jego pytania.
Hod z racji swojego wieku miał ogromny bagaż doświadczeń, którym dzielił się z wielką lekkością, tym bardziej widząc pasję i radość przemawiającą przez jego młodego towarzysza.

Gdy słońce zaczęło przybierać kolor czerwonej pomarańczy, powoli chowając się za odległymi szczytami wydm, zbliżał się czas postoju i noclegu.
Nie mogąc zaoferować wiele, podróżnicy, liczyli na uprzejmość przypadkowych ludzi, postanowili podejść do najbliższego zbiorowiska domów, by poprosić o gościnę.

Gdy tak szukali zamieszkanego skrawku pustyni, w którym mogliby odpocząć, złapała ich już noc.
I sytuacja mogłaby uchodzić za baznadziejną, gdyby nie palące się w oddali ogniska, które prowadziły ich przez wydmy, niczym latarnie.
Schodząc z ostatniego wzniesienia podróżnikom ukazał się iście magiczny obraz.
Na samym dole zbocza widać było kilkanaście budynków otoczonych przez niski mur ułożony z kamieni.
Bujna roślinność oświetlana płomieniem ognisk rzucała tańczące cienie na zboczach otaczających osiedle wydm, które wydawały się żyć własnym życiem.
Widok ten wprawił Sinbarda w osłupienie.
Często wyobrażał sobie swoją pierwszą podróż, wybierał się na długie eskapady w swoich myślach, opierając się na opowieściach członków karawan docierał nawet na skraj pustynnej krainy.
Ale nie przypuszczał, że ujrzy coś tak pięknego i magicznego.
I to już pierwszego dnia wędrówki!
Hod zostawił chłopca, sam na sam i poszedł zapytać o nocleg.

Nie minęła jednak chwila a staruszek wrócił, machając przywołująco do wciąż rozglądającego się w podziwie chłopca.
Podchodząc do garstki ludzi zgromadzonych przy sporym ognisku, Sinbard ukłonił się grzecznie i wodząc w ciszy wzrokiem po twarzach ludzi wsłuchiwał się w słowa Hoda.
Osobą, która zgodziła się ich ugościć, był miejscowy kowal o imieniu Ron, z którym Hod prowadził teraz ciepłą rozmowę.
Wokoło ogniska siedziało kilka przyjaznych twarzy, które wydawały się niezwykle radośnie nastawione do przybyłych wędrowców, lecz większość mieszkańców spała już, albo właśnie zbierała się do swoich domów.
Ron trudnił się wyrobem narzędzi i pomagał w zbiorach sąsiadom, z którymi wydawał się utrzymywać bliskie kontakty.
- Niecałe dwa i pół roku temu zmarła moja ukochana żona, po tym w świat wyruszył również mój jedyny syn. Wyruszył do wielkiego miasta by pracować i rozwijać się. Bardzo przeżył stratę matki, nie winię go, że pragnie zaznać szczęścia. - opowiedział, kowal nie ukrywając wzruszenia - Szczerze cieszę się, że będę mógł przyjąć kogoś w gości, ponieważ mój dom i tak, od dłuższego czasu jest pusty. - uśmiechnął się do podróżników i utkwił smutny, melancholijny wzrok w ognisku.
Sinbard, którego chwyciła za serce szczerość obcego człowieka przełamał swoje skrępowanie i w emocji powiedział skłaniając się nisko:
- Ja również straciłem swoich rodziców. Ale zawsze uczyli mnie, że cokolwiek się nie wydarzy, będą bardzo blisko. Że zawsze są ze mną. - Sinbard wyprostował się i zwrócił bezpośrednio do gospodarza - Dlatego nie smuć się, bo Twoja żona też zawsze będzie przy Tobie. - Oczy chłopca zaszły łzami - Jesteś bardzo dobry. Dziękujemy ci, że pozwalasz nam spędzić tutaj noc. - Dodał pochylając się znów w geście wdzięczności.

Kowal spojrzał z wielkim zdumieniem na młodego chłopca i dostrzegł w nim tylko wielką determinację i szczerość.
- Czym jest ten symbol, który nosisz na szyi?- zapytał kowal którego wprawne oko dostrzegło, że chłopiec chwycił wisiorek zawieszony na rzemyku.
- To jest... To jest... - Wyjąkał chłopiec zanosząc się łzami - To jest podarunek od mojej mamy.
Sinbard wyciągnął spod koszuli małe kółko wykonane z kości.
-Koło symbolizuje i ma mi przypominać, że już jestem cały. Że jestem kompletny taki jaki jestem. - wyjaśniał chłopiec, a każde jego słowo wypełnione było wielka miłością, mimo, że na pewno wypowiadane było w myślach już niezliczoną ilość razy. - A dziurka pośrodku uczy... - Sinbard spojrzał przez okrągły otwór. - żebym przez właśnie taki pryzmat postrzegał ten świat.
Chłopiec ścisnął w dłoni wisiorek i przycisnął mocno do piersi.
Ron zwrócił się do Hoda i patrząc na niego w wielkim wzruszeniu powiedział:
-Strzeż go bracie. Chroń tą niewinność od złego. To dziecko jest...
Hod skinął głową przerywając słowa, jakby chciał wyrazić oczywistość tej prośby. 

Ron wstał, podszedł do podróżników i kładąc wielką kowalską dłoń na ramieniu chłopca rzekł:
- O każdej godzinie dnia i nocy jesteś zawsze wielkim gościem mojego domu.
Sinbard nie wiedział co odpowiedzieć na tak silnie wypowiedziane słowa, więc ukłonił się lekko i odwzajemniając spojrzenie gospodarza uśmiechnął się.

- Dlaczego Ron prosił byś mnie strzegł? - Zapytał Sinbard, gdy przy palenisku zostali już sami.
Hod nie odrywając wzroku od ognia odparł:
- Kiedy bylem o wiele młodszy, trochę starszy niż ty, żyłem według wartości, które byłem w stanie w sobie odkryć. I choć starszy niż ty jesteś teraz, bylem bardzo podobny w ekspresji do ciebie. Byłem beztroski ponieważ uważałem, że to, co odkryłem ja, jest oczywistością dla każdego człowieka, że te wartości przyświecają każdemu istnieniu.
Wedle tej myśli żyłem z ludźmi. Jakbym żył z samym sobą, jakby wszyscy byli tacy jak ja. Choć w tamtym czasie jeszcze nie postrzegałem tego w taki sposób. Po prostu żyłem swoim życiem. Wokoło działy się rzeczy ważne lub mniej. Ale przeważnie działy się rzeczy piękne. Bylem bardzo szczęśliwy. Stworzyłem w sobie wizję świata w którym wszyscy są szczęśliwi i pokochałem ją. Pokochałem taki świat. Lecz ludzie nie zachowywali się zgodnie z tym co czułem. Coraz częściej zdawałem sobie sprawę, że postępują wedle swojego osobistego zrozumienia i swoich intencji. Wtedy też wszystko jakby pękło. Podzieliło się. I zobaczylem, jak wiele jest w tym świecie krzywdy i cierpienia. Jak wiele jest przykrości w doświadczeniu innych ludzi. Wtenczas "wartosci" stały się "Wartościami". Przedtem były jedynie zabarwieniem tego jak sie zachowywałem. Bukietem kolorów, który pragnąłem wręczać każdemu, bo to było dla mnie największą radością. Pamiętam, że kiedy zwątpiłem poczułem się bardzo samotny. Bardzo samotny i bardzo mały. Wtenczas różne rzeczy przychodziły mi na myśl. Ale nie straciłem z oczu tego, co towarzyszyło mi na początku. Tego co odkryłem w sobie. Ron musiał przeżyć coś bardzo podobnego. Doszedł do pewnego zrozumienia i wybrał zostać przy tym co umiłował. - Hod spojrzał na wisiorek zawieszony na szyi chłopca i kontynuował: - Dlatego patrząc na ciebie, przez pryzmat samego siebie, poprosił mnie bym był przy tobie w momencie zwątpienia.
- Czyli będziemy razem podróżować? - Sinbard wybuchnął niesłychaną i prostą radością.
- To ci teraz obiecuję. - odparł staruszek uśmiechając się czule.
Sinbard z uśmiechem spojrzał w gwiazdy:
- To wszystko co mi teraz powiedziałeś to coś bardzo pięknego - powiedział we wzruszeniu chłopiec. - Czuje, że to coś ważnego, choć nie wiem do końca dlaczego.

Hod utkwił wzrok w palenisku.
- Tak. Życie to coś bardzo ważnego - powiedział wstając.
- Ja jeszcze trochę zostanę. - stwierdził delikatnie Sinbard, widząc jak jego opiekun zamierza udać się do przydzielonego im pomieszczenia.
- Jutro długa droga. Po śniadaniu wyruszamy. - Ostrzegł życzliwie staruszek.
- Dobrze - odparł krótko Sinbard takim tonem, że Hoda opuściły wszystkie wątpliwości, uśmiechnął się więc do chłopca i zniknął w półmroku budynku.

Niknące światło przygasającego ogniska, ukazało bezkresne nocne niebo zasłane po brzegi gwiazdami.
I można byłoby teraz przysiąc, że jest ich teraz prawie tyle, co myśli w głowie młodego chłopca.
Myślał o rodzicach, wspólnych chwilach, o tym co jeszcze go spotka.
Podziękował za to, że nie musi być już sam, oraz za to, że znaleźli schronienie na tę noc i to u takiego dobrego człowieka.
I prosił gwiazdy i jasny pustynny księżyc o to, by jutro tez im się udało.

W pomieszczeniu, które przydzielił im gospodarz, na lewo od wejścia, na drewnianym łóżku leżał z zamkniętymi oczami Hod.
Odpoczywając w jakimś medytacyjnym stanie nie zareagował na ciche skrzypnięcia podłogi uginającej się pod naciskiem młodych stóp.
Po chwili skrzypnęło łóżko po przeciwnej stronie pokoju.
Ciche westchniecie Sinbarda, który myślał, że udało się mu zachować wystarczającą ciszę, by nie zbudzić towarzysza, rozbawiło Hoda, lecz pozostał w całkowitym bezruchu.
Jednak słysząc, już nie tak ciche, dźwięki szamotania się chłopca z kołdrą, ledwo udało mu się zachować spokój i nie roześmiać się na głos.
Powściągnął się jednak i pozostał zawieszony w stanie z pograniczu snu i medytacji.

Chłopiec faktycznie znajdował się już w swoim łóżku.
Do jego myśli napływały wciąż przeżyte dzisiaj chwile.
Przywoływał je teraz po kolei, tak jak dziecko pieczałowicie wyciąga z pudełka swoją ulubioną kolekcję zabawek.
Czół się tak jakby znalazł jakiś wielki skarb.
W całym tym podekscytowaniu ogarnęło go jednak zmęczenie, a wraz z nim przyszła niezmożona senność, jakby ciało samo dawało mu już wyraźny sygnał, że musi zregenerować siły jeśli jutro ma przeżyć tyle, albo jeszcze więcej wrażeń.

- Dobranoc Hod - powiedział cicho chłopiec przewróciwszy się na bok, po czym odleciał w bezkres krainy snu.

***

Rano, kiedy ostre promienie pustynnego słońca rozgościły się w całej sypialni, chłopiec wstał i przecierając od snu oczy zobaczył, że łóżko jego towarzysza jest puste i zadbane tak, jakby nikt w nim tej nocy nie spał.
Pojawiło się dziwne uczucie i pewien rozpaczliwy smutek, że to wszystko to był tylko sen.
Zwykła senna fantazja.
Zaczął doszukiwać się zaprzeczenia tej myśli, rozglądał się za butami, albo torbą jego starszego towarzysza, czymkolwiek, co mogłoby wyrwać go z tej strasznej zalewającej go panicznym, zimnym potem konsternacji.

Strach wymieszany ze smutkiem pękł jak bańka mydlana, kiedy do pokoju wparowała energicznie roześmiana broda, twarz, a za nią reszta ciała Hoda.
- Nareszcie! Wstawaj szybko! Śniadanie gotowe! - Zawołał pogodnie Hod. - Ron porozmawiał ze swoim przyjacielem, który właśnie udaje się z karawaną do Turan! Jak się pospieszysz, to być może zdążymy dotrzeć tam jeszcze dzisiaj!
Chłopcu łzy radości wypełniły oczy, i choć Hod chyba mylnie odczytał ich powód, skinął pogodnie do chłopca i wyszedł.
W tym właśnie momencie, w duchu, przed samym sobą, Sinbard przyznał, że jeszcze nigdy nie był tak szczęśliwy.
Jego przygoda była prawdziwa!

Po krótkim instruktarzu dotyczącym jazdy na wielbłądzie i kilkukrotnym upewnieniu się przez Rona, że jego goście mają na drogę wszystko czego potrzebują, Hod i Sinbard pożegnali się ciepło i karawana ruszyła.
Kolorowy sznur zwierząt, bagaży i towarów ruszył przez wydmy.
Chłopiec, siedząc wraz z Hodem na tylko częściowo załadowanym wielbłądzie na samym na końcu karawany, machał Ronowi na pożegnanie, aż znikł całkowicie za wzniesieniem wydm.

Podróż trwała teraz bardzo szybko ponieważ nie musieli stawać już tak często, by odpocząć i zebrać siły, ponadto wielbłądy znacznie lepiej pokonywały wniesienia.
W takim tempie mieli dotrzeć do Turan przed zmierzchem.
Uradowani takim zrządzeniem losu Hod i Sinbard toczyli energiczne rozmowy o najróżniejszej materii.
Gdy stanęli na kolejnym już wzniesieniu, pogodną i niekończącą się wypowiedź Sinbarda o tym, jak praktyczne i dobre jest to, że mogą podróżować na wielbłądzie przerwał ciepło Hod:
- Już jesteśmy.
I gdy chłopiec utkwił wzrok w wielkim mieście, pełnym budynków, ulic i poziomów, które ukazało się za liniami wydm, Hod kontynuował:
- Wietrzne miasto Turan. Mawiają, że przywołuje osoby żadne przygód, zabaw i emocji. Pustynna stolica rozrywki i bogactwa. Myślę, że jeszcze czegoś takiego nie widziałeś. Ludzie są tutaj trochę inni, ale to pewnie dlatego, że są trochę bardziej zamożni niż mieszkańcy innych miast.
- A kim jest twój przyjaciel? - zapytał ciekawie Sinbard.
Hod zastanowił się chwilę, jakby pytanie nie było oczywiste, po czym odparł:
- Jest silny, choć przejawia swa siłę w dość prostacki sposób. Jakiś czas temu powierzono mu przedmiot, by się nim opiekował.
- Czyli to taki jakby strażnik! - wydedukował z przekonaniem chłopiec, wyłaniając się po chwili z wizji nieznajomego, którą ułożył sobie w myślach.
- Tak, coś w tym rodzaju. - zaśmiał się głośno Hod - kiedy mijali wielkie okute żelazem drewniane wrota pierwszej bramy prowadzącej do miasta.



Wizja IV - Obraz

...

 

Wszystko było ogromne.
Budynki piętrzyły się jedne nad drugimi, ciągnąc ku niebu bryły budowli o najróżniejszych kształtach.
Wolno przesuwając się na wielbłądzie przez tłum ludzi, Sinbard przyglądał się dokładnie wszystkiemu co ich otaczało.
Ruch na ulicy przypominał porywcze nurty rzek, krzyżujące się nieustannie, w wijącym się uścisku.
W żadnej mierze nie przypominał spokojnego nurtu Pasir Harei, w której dorastał.
Tutaj każdy gdzieś pędził, coś krzyczał, manifestował.
Chłopiec wodził za tym wszystkim wzrokiem, dziwiąc się po cichu i na swój sposób, odmiennością i różnorodnością miast, które przecież znajdują się kilka dni drogi od siebie.

Zwierze, które niosło ich na grzbiecie przez cały dzień stanęło, dając tym samym znak, że właśnie tutaj zakończy się wędrówka.
Hod zeskoczył pewnie z grzbietu z taką werwą, jakby podczas podróży ubyło mu z trzydzieści lat, albo miał okazję jeździć już na wielbłądach nie jeden raz.
Sinbard postanowił udać się w jego ślady i zerkając na staruszka, który wręczał teraz coś przewodnikowi karawany, zsunął się ostrożnie na ziemię.
Podziękował zwierzęciu za podróż delikatnym poklepaniem po szyi i podszedł do rozglądającego się po okolicy towarzysza.
- Bardzo dobrze. - Stwierdził Hod, gdy poczuł, że chłopiec stanął tuż obok. - Trochę się tu pozmieniało od czasu, gdy byłem tu po raz ostatni, ale wylądowaliśmy bardzo blisko miejsca, w którym myślę, że znajdziemy mojego znajomego.

Idąc szeroką ulicą, dotarli do chyba najbardziej uczęszczanej części miasta.
Pośrodku placu stał wielki owalny budynek, wokoło którego tłoczyli się w wielkim ścisku ludzie.
Budynek zbudowany ze stali, kamienia i wielkich drewnianych bali wyglądał groźnie i bardzo solidnie.
Szczyt zwieńczony był prawie płaskim dachem w kształcie zbliżonym do okręgu.

Sinbard idąc zaraz za swoim starszym opiekunem próbował nie stracić go z oczu.
Podczas, gdy powoli próbowali przecisnąć się do wejścia, chłopiec przyglądał się budynkowi.
Nie mógł wydedukować po co został zbudowany i do czego mógłby służyć, niemniej rozmiar i rozmach budowli robił na nim piorunujące wrażenie.
Dochodząc do wielkich odrzwi, otwartych na oścież, jego wątpliwość rozwiała się praktycznie sama.
Oto nad wrotami wisiał wielki szyld.
- "Arena Turan"? - Przeczytał niedowierzająco Sinbard, jakby nie umiejąc powiązać tych słów z żadnym obrazem w myślach.

Weszli do środka.
Wnętrze było dosłownie jedną monumentalną komnatą, wypełnioną ludźmi i przenikającym wszystko zapachem potu.
Ogromne drewniane, okute żelazem filary wspierały dach, przez którego okrągły otwór wchodził do środka wielki snop światła, oświetlając mieszczącą się po środku arenę.
Po wszystkich stronach klatki, którą ogrodzony był ring mieściły się piętrowe siedzenia dla widowni.
Jednak ludzie gromadzili się również na prowizorycznych rusztowaniach sięgających niemal samego szczytu sufitu, wysoko ponad miejscami siedzącymi, zbudowanymi przy ścianach areny.
Panowała ogromna wrzawa, a w powietrzu unosiło się wielkie napięcie.
Ludzie wybuchali emocjami, przeklinali i nie szczędzili słów reagując na zdarzenia, które miały miejsce na ringu.
Chłopiec chcąc spojrzeć na to, co się tam dzieje przecisnął się trochę na przód i jego oczom ukazało się dwóch mężczyzn ścierających się ze sobą raz po raz w dzikiej furii.
Wykonywali silne kopnięcia i gwałtowne wypady na przeciwnika, które ku uciesze widowni, kończyły się salwami pięści trafiającymi to w szczękę lub korpus.

Nagle rażony uderzeniem, znacznie większego od siebie przeciwnika, mężczyzna w czarnym płaszczu, o krótkich blond włosach padł na ziemię.
Mimo iż blondyn był bardzo dobrze zbudowany i nie należał do osób niskich, jego oponent był od niego wyższy co najmniej o głowę, a jego muskulatura była iście monstrualna.
Gigant prężył teraz muskuły w triumfalnym geście.
Widownia szalała, z gardeł wydobywał się jeden, wielki, ogłuszający hałas.
Mężczyzna w płaszczu łypiąc przez ramie podniósł się i otarł krew z ust uśmiechając się szyderczo, po czym z jeszcze większą zaciekłością rzucił się w bój.
Na każdy jego cios, który trafiał gruchocząc żebra i kości, widownia skandować imię, które mieszało się z rykiem publiczności stojącej za drugim zawodnikiem.
Sinbard jeszcze nigdy nie widział człowieka, który walczyłby z taką zaciekłością, z taką energią i żądzą krwi, tak jakby ważyły się losy czyjegoś życia, lub śmierci.
Widząc jak teraz niższy mężczyzna zdominował ogromnego rywala i znęca się nad nim, ku uciesze i aprobacie widowni, chłopiec spojrzał pytająco na swojego starszego towarzysza, którego wzrok nieco posmutniał.
- Niektórzy dojrzewają trochę dłużej. - Odparł na niezadane pytanie Hod, kładąc dłoń na ramieniu chłopca.
W tym momencie wybuchło ogłuszające skandowanie, całej widowni:
- Bartus! Bartus! Bartus!
Walka dobiegła końca.
Wśród błyszczącego w świetle kurzu, na samym środku ringu, przy oszałamiającym dźwięku oklasków i wrzawy stał dyszący ciężko zwycięzca.
Na ziemi leżał jego przeciwnik, do którego podchodził właśnie sędzia.

Całe to zdarzenie.
Wydawało się czymś niezrozumiałym w oczach chłopca, który wpatrywał się w zwycięskie gesty silnego blondyna ubranego w sam czarny płaszcz i spodnie.
Jego oczy szukały sensu, którego jego młode serce odmawiało temu, co teraz widział.

Kiedy sala całkiem już opustoszała, Hod wraz z Sinbardem podeszli do siedzącego na narożniku klatki wojownika, który właśnie odwijał zakrwawione bandaże owinięte po boksersku wokół dłoni.
- Wygrałeś? - rzucił z uśmiechem Hod stając u podstawy ringu.
- Zawsze wygrywam. - Odpowiedział cięto rzucając nasiąknięty krwią bandaż na zakurzoną podłogę.
Sinbard stanął lekko za plecami swojego opiekuna i przyglądał się jak drugi bandaż ląduje na ziemi, po czym nieznajomy zeskakuje i podchodzi do Hoda.
- Witaj dziadku - powiedział blondyn i objął staruszka w ciepłym przyjacielskim geście, który wydawał się czymś szokującym w zestawieniu z tym, jak przed kilkoma chwilami zachowywał się na ringu.
Hod odwzajemnił uścisk po czym, mężczyzna w płaszczu zwrócił się z wyciągniętą ręką do Sinbarda:
- Cześć mały, jestem Bartus.
Chłopiec jednak ani drgnął i pozostał za plecami swojego opiekuna przypatrując się uważnie.
Bartus czując konsternację, którą Hod skwitował tylko wzruszeniem ramionami i uśmiechem spojrzał na chwile na wpadające przez otwór w dachu światło.
Kurz migotał lekko w snopie promieni słonecznych, które wypełniały całe pomieszczenie kontrastem światła i cieni.
Miejsce wydawało się jakby nie do poznania.
Mimo, że w pamięci wisiały jeszcze zagrzewające do walki krzyki i brawa wszystko wypełniał spokój.
- Jesteś tu po to? Chcesz ich zobaczyć? - Zapytał Bartus spuszczając głowę.
- Tak - potwierdził ciepło Hod.
- Dobrze. Chodźmy.

Cała trójka udała się do mieszkania Bartusa, które znajdowało się dość niedaleko.
Wnętrze było przestronne i o wiele bardziej nowoczesne niż można byłoby się spodziewać.
Gdy weszli do środka Bartus zaczął się krzątać i chodzić w tę i z powrotem, a dwaj podróżnicy usiedli na wygodnej, dużej kanapie, stojącej pośrodku gościnnego pokoju.
Mieszkanie było pełne przyrządów do treningu, i wydawać się by mogło, że zajmują więcej miejsca niż meble użytkowe.
- Napijecie się czegoś? - zapytał się Bartus po raz kolejny przechodząc przez środek pokoju.  
Hod przytaknął skromnie, a Sinbard zdziwił się, nie tyle zadanym pytaniem, co ciepłym, życzliwym tonem w jakim zostało zadane.
Widząc to, gospodarz spokojnie wyjaśnił:
- Nie chcę, by moim gościom czegoś brakowało.
Po czym wrócił z prostą tacą na której stały porcelanowe kubki i dzban mocnej czarnej herbaty.

Gdy każdy zaspokoił już pragnienie, Bartus usiadł w fotelu naprzeciwko swoich gości i opierając brodę na złożonych rękach, zaczął:
- Wiesz, że pragnęli, by pozostawić ich w spokoju. To był ich wybór. Czego od nich potrzebujesz?
- To kwestia przeczucia. Poza tym zatęskniłem za naszym samurajem z zamiłowaniem do malowania obrazów i jego panią. - Hod uśmiechnął się czule.
- A on? - Spytał Bartus kiwając wskazująco głową na młodszego towarzysza.
- A on. - Staruszek objął ramieniem plecy chłopca. - On idzie ze mną. Poza tym, popatrz na niego. Samo serduszko.
Hod zaśmiał się do Sinbarda tak szczerze, że chłopiec mimowolnie odwzajemnił emocję.
- Cóż. Pójdę więc po obraz. - Bartus skinął głową i wyszedł do innego pokoju.

- Nic już nie rozumiem! - poskarżył się rozbawionym tonem chłopiec swojemu starszemu towarzyszowi - To wszystko jest strasznie dziwne.
- Nowe wrażenia? - zapytał Hod podnosząc głowę znad kubka herbaty.
Chłopiec potwierdził skinieniem.
- To wszystko zależy. - Zaczął staruszek. - Od tego, co jest twoją normą. Gdybyś żył w takim mieście jak Turan to, to że ludzie okładają się po twarzy, było by dla ciebie czymś zwyczajnym. Może nie czymś słusznym, ale nie wywoływałoby to takiej burzy emocji. Czasami spotykają nas rzeczy, które trudno jest nam nazwać, lub sklasyfikować, dlatego właśnie, że występują rzadko i dlatego, że nasz ogląd jest pod wieloma względami ograniczony. I to też czasami dobrze, bo dzięki temu spotykają nas również magiczne chwile. Które mogą nas zaskoczyć, ubogacić. Zdarza się coś, co możemy kochać i być wdzięcznym, że się wydarzyło. Coś co nas inspiruje.
Hod spojrzał o oczy chłopca i dodał:
- Jest w tym świecie magia. I bierze się ona z tego, że pokochałeś ten świat. Wtedy ta "magiczność" rodzi się z Ciebie i każda chwila zawiera w sobie TO uczucie.
- Wydaje mi się, że rozumiem o czym teraz opowiadasz. To wszystko jest jakby wielką podróżą dla każdego z nas. - Odpowiedział Sinbard i zaczął rozmyślać, układając sobie to wszystko na swój sposób i dzieląc się wnioskami ze staruszkiem w taki sposób, jak przyjaciel rozmawia z przyjacielem.

W międzyczasie zjawił się Bartus niosąc drewnianą ramę z obrazem zawiniętą w płócienny materiał.
Widząc że jego goście silnie zajęci są rozmową, postawił obraz obok swojego fotela i usiadł przysłuchując się chwilkę, po czym zaraz wstał, znalazł w kącie stojak na kształt sztalugi i postawił na nim odwinięty obraz.
Był to dość niezwykły malunek przedstawiający samotną chatkę pośród nizinnego krajobrazu.
Bartus spojrzał z uśmiechem na trwającą żywiołową wymianę myśli pomiędzy jego gośćmi i nie odrywając od nich wzroku dotknął obrazu.
W jednej chwili cały pokój wypełnił się silnym białym światłem i ledwo słyszalnym wysokim dźwiękiem.
Oślepiony tak niespodziewanym błyskiem Sinbard przetarł zmrużone oczy i okazało się, że Bartus znikł.
Jego pytające, pełne zdumienia spojrzenie napotkało uśmiechniętą twarz Hoda, który bez słowa, jak gdyby nigdy nic, wstał i wolno podszedł do obrazu.
Spojrzał na pomalowane farbą płótno, tak jakby był w stanie dostrzec w nim jakąś głębię lub zaklętą przestrzeń.
-W każdym obrazie stworzonym z serca jest coś magicznego... - Powiedział ciepło staruszek - Patrząc na taki obraz to jakby przemierzać wnętrze jego twórcy. - Stwierdził, po czym jakby od niechcenia dotknął jego powierzchni malowidła.
Sinbard zasłaniając twarz przed kolejnym błyskiem światła, wpatrywał się przez zmrużone oczy na sylwetkę jego opiekuna, która niknęła we wszystko ogarniającym świetle.
- Tak, kochany. W istocie, życie jest jak podróż. - miękki głos Hoda zadał się wypełniłniać cały pokój.
Blask nasilił się i Sinbard musiał zamknąć całkiem oczy.
Lekki, ciepły powiew, w którym zawieszony był wzruszający wysoki dźwięk wypełnił zmysły chłopca.
Czół się tak, jakby słyszał go całym sobą, nie tylko za pomocą uszu, lecz jakby dźwięk wypełniał i rezonował z całym jego ciałem.
Krótką chwilę przebywał w tym stanie.
Dysząc szybko z nadmiaru emocji, powoli otworzył oczy.

Był w pokoju całkiem sam.

Pośród pustki myśli.
Serca bijącego jak młot.
Stał u progu niewysławialnej przygody.

Która przyszła do niego.




Wizja V - Przystań.

...

Z blasku światła powoli wyłaniały się kolory i kontury kształtów.
Pod bezkresnym niebem, pośród wielkiej otwartej przestrzeni porośniętych wysoką trawą zielonych wzgórz pojawiła się sylwetka chłopca.
Rozejrzał się wciąż nie dowierzając temu, co się dzieje i zobaczył w oddali niewielką chatkę, do której po piaszczystej ścieżce szli powoli Hod i Bartus.
W jakimś bezwarunkowym impulsie Sinbard podbiegł do swoich towarzyszy, na co wydawać by się mogło nie zareagowali, jakby było to oczywiste, że postara się ich dogonić.
Bartus rzucił tylko niedbale przez ramię:
- Dalej będzie tylko lepiej. - A w jego głosie słychać było nutę ekscytacji.
Hod widząc rozglądającego się gwałtownie chłopca, który próbował już się uszczypnąć, klepać po policzkach i sprawdzać, czy to wszystko, co ich otacza jest prawdziwe, wyjaśnił:
- Nazywamy takie miejsca "Przystanią". To taki punkt zbiorczy dla Podróżników i czasami można ich tutaj spotkać.
- "Podróżników"? - Zapytał zaciekawiony Sinbard.
Hod widząc że ziarno trafiło na urodzajny grunt z uśmiechem odparł:
- Tak. Dzieci, które nie przestały widzieć w tym świecie magii. Ten abstrakcyjny plan rzeczywistości jest jednym z wielu miejsc spotkań, w którym Podróżnicy dzielą się ze sobą swoimi wrażeniami z przygód, które przeżyli. Nie uwierzysz jakie można tu usłyszeć historie.
Hod zaśmiał się serdecznie z Bartusem, co Sinbard mógł skwitować jedynie krótkim, zmieszanym uśmiechem.

Po kilku chwilach cała trójka dotarła do małej, drewnianej chatki.
Hod uchylił pewnie drzwi, które przywitały gości ciepłym skrzypnięciem i wszedł do środka.
Za nim bez wahania podążyła reszta grupy.
W środku pomieszczenie wydawało się ogromne, zdecydowanie większe niż mogłaby pomieścić bryła domu, którą widać z zewnątrz.
Pokój okazał się niezwykle przestrzenny.
Na trzech kondygnacjach stały regały z ciasno poukładanymi książkami, które zamieniały pomieszczenie w jeden wielki labirynt.
Dwa żyrandole wisiały nisko oświetlając pomieszczenie i nadając drewnianemu wykończeniu miły, miękki odcień.
Wszystko sprawiało wrażenie bardzo zadbanego i jakby było na swoim miejscu.
Hod bez słowa wyjaśnienia zaczął krzątać się pomiędzy regałami, a Bartus rozsiadł się na wielkim bujanym krześle.
Sinbard rozglądał się chwilkę, po czym siadł na pufie obok bujającego się powoli Bartusa.
- To jakaś biblioteka? - Zapytał chłopiec wciąż rozglądając się wokoło.
Zza regałów odezwał się głos Hoda, który poszukiwał czegoś z pasją:
- Och, do naszej Biblioteki dużo temu miejscu brakuje - Hod wychylił się z za regału i kontynuował - Ale jest tu kila dzieł wartych, uwagi, choć pewnie ktoś mądry powiedziałby, że "wszystkie skrywają w sobie jakieś piękno". - ostatnie słowa skwitował przyjemnym uśmiechem i wrócił do poszukiwań.
- Będziemy tu coś czytać? - zapytał ze zdziwieniem Sinbard przyglądając się egzotycznym tytułom książek, ponieważ wydało się mu to coś bardzo trywialnego w zestawieniu z magiczną podróżą w jakiś inny wymiar.
- Bartus masz zajęcie? - Rzucił zza regałów lekko zakłopotany Hod, jakby dając sygnał, że pragnie całkowicie poświęcić się szukaniu.
Bartus zastanowił się przez krótką chwilę, po czym niedbale sięgnął ręką nad siebie i zdjął z półki pierwszą książkę, która nawinęła mu się pod rękę.
Spojrzał bez przejęcia na tytuł odciśnięty na szarym skórzanym obiciu i jakby zmuszając się by ubrać wszystko w odpowiednie słowa zaczął:
- Wszystko rozchodzi się o wyobraźnię. Czasami, kiedy czytasz pojawiają się obrazy i wizje zdarzenia, dzięki temu niektórzy autorzy zawierają w swojej twórczości bardzo wyraźny i emocjonalny zapis, z którym można bardzo łatwo popłynąć do doświadczeń, które pragnie nam pokazać.
Czasem sprawa wymaga od ciebie więcej wysiłku, doświadczeń, ponieważ historia, którą pragnie się podzielić autor powstała bardzo daleko od Tego miejsca.
Daleko od Domu.
Niektóre historie zabiorą Cię na samą krawędź, możliwości ludzkiego umysłu, mogą obudzić w tobie niechęć oraz odrazę.
Wykorzystaj również to, by mieć pewność, że historię, którą piszesz ty sam, prowadzisz zgodnie z samym sobą.
I twoja książka, którą być może kiedyś napiszesz, nie będzie tylko przedmiotem, tylko czymś więcej.
Czymś co zabierze czytelnika w podróż przez samego siebie, coś co będzie narzędziem samopoznania, intymnego obcowania z tobą i sposobnością poznania ciebie, sposobnością wędrówki poprzez świat widziany twoimi oczami.
Hod wkroczył w rozmowę dumnie dzierżąc książkę pod pachą i skwitował:
- Dobrą książkę poznajesz po tym, że po jej przeczytaniu czujesz się tak, jakbyś poznał przyjaciela. Podobała mi się część o "intymnym obcowaniu" - dodał po chwili ciepłym głosem zwracając do Bartusa.
- Wiem - oparł blondyn odwracając głowę, nie mogąc utrzymać kontaktu wzrokowego z uradowanym staruszkiem.
- Co to za książka? - Zapytał Sinbard wskazując palcem na obity skórą tom.
- To, mój drogi przyjacielu, są wrota do świata "Tańczącej z Gwiazdami".





Wizja VI - Gwiazda.

...

Gdy już wszyscy zasiedli przy okrągłym drewnianym stole, a staruszek godnie położył przed sobą książkę, atmosfera stała się iście magiczna.
Kiedy Hod miał otworzyć tom, który przyniósł, Sinbard poczuł wszystko wypełniającą niezwykłość.
Jakby każdy ułamek tej chwili skrywał w sobie wielką moc i przygodę.
Hod i Bartus wymienili kilka krótkich słów, których chłopiec z podniecenia nawet już nie usłyszał.
Wraz z pierwszymi odczytanymi z książki słowami, wszystko stało się jakby miękkie, a policzki chłopca wypełniło ciepło.
Każde kolejne słowo Hoda stawało się kolejnym obrazem pod zamkniętymi powiekami Sinbarda, który nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje.
Z mroku wyłoniły się pojedyncze obrazy, które po chwili zaczęły tworzyć ruchomy ciąg i przybrały coś na kształt wizji.
I w pewnym momencie, nawet nie wiedzieć kiedy, historia przestała być narracją a chłopiec zaczął swobodnie rozglądać się dookoła.
Było ciemno.
Zupełnie jak w nocy.
Miejsce, które teraz oglądał nie mieściło się już w małej biblioteczce, którą nazywano "Przystanią".
Właściwie trudno było mu określić, gdzie właściwie się teraz znajduje.
Nie słyszał już głosu Hoda, nie widział też Bartusa, więc energicznie zaczął rozglądać się za swoimi towarzyszami.
Przez chwilę miał nawet wrażenie, że to jakiś trik, iluzja, lecz twardo stąpał po ziemi, a wszystko sprawiało wrażenie całkowicie prawdziwego i namacalnego.
Chłopiec poczuł rosnące w nim zakłopotanie.
Bardzo pragnął teraz jakiejś podpory.
Czegoś co zgasi to poczucie niepewności.
Niemalże jak na zawołanie pojawił się głos Hoda, który wyłonił się z mroku z przyjacielskim gestem i objął chłopca za ramię.
- Czasami jest tak - zaczął tłumaczyć staruszek - że doświadczenie jest tak nowe i egzotyczne, że umysł nie jest w stanie zamienić tego, co nas spotyka w coś wytłumaczalnego, w logiczny fakt. Wtedy najczęściej pojawia się strach i niepewność, ponieważ nasze doświadczenie zbiega na tor, którego nie znamy, o którym nawet nie słyszeliśmy. Nie przejmuj się tym, jestem tu z Tobą.
- A gdzie Bartus? - dopytywał się Sinbard.
- Kontynuuje opowieść. Musieliśmy się zmienić gdy zobaczyliśmy jak się zakłopotałeś, gdy pomyślałeś, że zostałeś sam.
Chłopiec odetchnął z ulgą, na co Hod, wciąż trzymając go serdecznie za ramię odwrócił się powoli.
- Kto by pomyślał że ukryła się pod twoim nosem. W samym środku nocy - rzekł rozbawiony staruszek, a z nieprzeniknionej ciemności wyłonił się lekko oświetlony kontur wielkiego drzewa wyższego niż najwyższe budowle jakie widział do tej pory chłopiec. Poskręcane gałęzie wiły się majestatycznie rozdzielając się i łącząc ze sobą tworząc w koronie coś na kształt schronienia.
Witaj ponownie Gwiazdeczko! - Chwilę podziwu przerwało ciepłe i serdeczne wołanie Hoda.
Nagle wszystko wypełniło się światłem.
Hod zakrył twarz szerokim rękawem a Sinbard pośpiesznie zasłonił oczy dłonią.
Po chwili, gdy natężenie blasku osłabło, a podróżnicy odsłonili swoje twarze, okazało się, że całe drzewo razem z koroną jest oświetlane setkami wiszących u gałęzi gwiazd, które wisząc na srebrzystych niciach emitowały ciepłe, miękkie światło.
Wiatr delikatnie bujał ich pulsującym blaskiem, a drzewo wydawać się było kołysać wraz z nimi.
Pośród tej gry świateł i cieni na samym szczycie drzewa dało się teraz zobaczyć niewielką, prostą chatkę, którą Sinbard obserwował z otwartą z podziwu buzią.
Na jej obrzeżu pojawiła się sylwetka przyodziana w długi płaszcz i szeroki szal lekko powiewający jakby na wietrze.
- Kto to taki? - zapytał Sinbard uderzając w oczywisty ton.
- Kobieta, która wybrała życie pomiędzy gwiazdami - odparł ciepłym głosem Hod jakby odpowiedź była najoczywistsza na świecie.
Sinbard spojrzał w górę i cofnął się trochę, gdy okazało się że sylwetka stojąca przed chwilą na szczycie, jest już w połowie drogi, gnając, a właściwie zsuwając się na dół za pomocą czegoś co przypominało huśtawkę zawieszoną na srebrzystych niciach, które wydawały się podlegać woli kobiety.
Nie minęła chwila, a była już na samej ziemi i od razu rzuciła się w objęcia Hoda.
- Witaj mistrzu. - powiedziała cicho kobieta o ciemnych, dość krótkich, roztrzepanych włosach, przytulając się bez wahania.
- Witaj moje dziecko. - Hod odwzajemnił czułość.
- Jestem Kora. - zwróciła się do chłopca nieznajoma wyciągając rękę.
- Sinbard. - odpowiedział rozemocjonowany do granic możliwości chłopak i uścisnął rękę kobiety. - Miło mi.
- Na pewno. - odpowiedziała wesoło widząc rozpromienienie na całej twarzy Sinbarda.
- Czemu chciałaś mnie zobaczyć? - Zapytał Hod, gdy już upewnił się, że nie przerywa wzajemnej wymiany spojrzeń ich młodszych towarzyszy.
Kora posmutniała i spoglądając na nocne niebo, na którym nie było ani jednej gwiazdy, po chwili odparła:
- Martwię się, bo jeszcze nie wrócił. Powiedział, że musi nauczyć się kochać mnie miłością na jaką zasługuję. Czuję... - tu przerwała na chwilę, wracając wzrokiem do rozgwieżdżonego drzewa - Czuję, że coś mu się stało. Chciałam byś był w pobliżu, tak jak zawsze. Wtedy będę czuła się bezpieczna.
- Masz przy sobie jego książkę?
- Tak, mam. - Odparła Kora przytulając do piersi torbę wiszącą na ramieniu. - Jest przy mnie. Dałam jednak słowo, że cokolwiek się nie wydarzy, pozwolę mu dokończyć to, co chce mi dać. I nic nie jest w stanie złamać tej obietnicy. On szuka tam. Ja czekam na niego Tutaj. Pomiędzy gwiazdami, które skradł niebu dla mnie. Taką miłość wybraliśmy dla siebie. Wiem, że rozumiesz.
Hod z oczami pełnymi wzruszenia chwycił Korę za rękę.
- Daj mi proszę znać, gdy spełni się to o czym marzycie. Będę w pobliżu.
Dziewczyna jeszcze raz objęła w podzięce staruszka i wsiadła na huśtawkę.
Jeszcze raz zawiesiła wzrok na młodym towarzyszu Hoda.
- Sinbardzie. Masz coś bardzo cennego. Dbaj o to.
- Jest w dobrych rękach - odparł staruszek okrywając go szerokim rękawem swojej szaty.
Kora uśmiechnęła się a huśtawka pognała do góry, ku świetle wiszących na drzewie gwiazd.
- Moje serce dziękuje wam za wizytę - rozległ się głos Kory, który dochodził jakby ze wszystkich kierunków. - Jestem Spokojna.
Wszystkie gwiazdy jeszcze raz zamigotały mocno.
Tym razem światło nie raziło oczu i pośród blasku gwiazd Sinbard odnalazł ciepłe spojrzenie Kory, która była już na samym szczycie jaśniejącej od blasku korony drzew.


. . .



Wizja VII - "Życie".

 ...

Sinbard siedział machając nogami na porośniętym kolorowymi kwiatami tarasie.
Uśmiechał się do swoich myśli, starając je sobie poukładać w logiczny, racjonalny ciąg.
Jednak to, co wydarzyło się kilka dni temu było zbyt nieprawdopodobne, zbyt... magiczne.
Kiedy wzdychał tak co chwilę nie mogąc ogarnąć tego wszystkiego w zadowalający sposób, na progu tarasu pojawił się Hod.
- Mogę? - zapytał widząc zafrasowanie chłopca.
Sinbard skinął głową nie mówiąc ani słowa, po czym staruszek usiadł obok i zapatrzył się w niebo.
Siedzieli tak chwilkę.
W ciszy.
- Nigdy jeszcze tak nie miałem - Stwierdził w końcu Sinbard.
- To znaczy?
- Nigdy nie byłem w tym świecie z kimś. Z kimkolwiek nie przeżyłem czegoś takiego. Żyłem blisko z moimi przyjaciółmi, z naszą opiekunką Magdą i ludźmi, którzy przychodzili do naszej świątyni. opowiadaliśmy sobie przygody, nasze myśli najskrytsze sekrety i radości. Ale nigdy do tej pory nie byłem w tym prawdziwie z kimś. Nie umiałem...
- Oh! Wydaje mi się, że nie mogłeś na nic narzekać, otaczało cię wiele zrozumienia i miłości również od Magdy. - odpowiedział staruszek, a jego oczy zabłyszczały od wspomnień związanych z tym imieniem.
- To nie tak, że mi czegoś brakowało, tylko teraz wiem o ile większe mogło to być!
- Rozwijasz się. - skwitował uśmiechem Hod.
- No ale ten obraz... To było coś... Coś nieprawdopodobnego. W życiu bym tego nie potrafił czegoś takiego zrobić.
- A musisz umieć?
- Chciałbym. To bardzo pięknie tak umieć.
- A ja nie umiem, czy to coś złego? - podpuszczał Hod.
- Nie oczywiście, że nie. Jesteś dobry jaki jesteś.
- No tak. Więc ty też. - Zaśmiał się na głos staruszek - Videl to jedyny człowiek jakiego poznałem w całym mym życiu, który posiadł tą sztukę. To bardzo wyjątkowy człowiek... Można powiedzieć, że malarstwo to jego wielki dar.
- Nie wierzę w takie coś jak "Dar", każdy może się nauczyć wszystkiego, jeśli tego pragnie. - Sprzeciwił się Sinbard.
- Słowo "dar" nie jest twoim wrogiem, to tylko słowo. - wyjaśnił kojąco Hod, po czym sięgnął do przełożonej przez ramię solidnej torby i wyciągnął z niej obity w skórę tom. - Jest dla ciebie. Magda mówiła mi, że dużo piszesz, chciałem abyś miał miejsce do zapisania swoich przygód, abyś pokazał nam swoją historię. Jestem przekonany, że pewnego dnia będzie przystanią dla wielu podróżników, tak tych doświadczonych, jak i dopiero rozpościerających swoje skrzydła. - Dokończył Hod i wręczył książkę chłopcu.
- Jest pusta. - Stwierdził Sinbard po szybkim przewertowaniu stronic.
- Tak, ponieważ jest to miejsce tylko dla Ciebie, to miejsce na twoje życie. Na twój dar.
- Ale co miałbym w niej zapisać? - nie dawał spokoju chłopiec z głosem pełnym wątpliwości.
- Kiedy zaczniesz pisać, będziesz wiedział. Postaw pierwszy krok, a kolejne postawią się same. Jak w życiu.
- Gdyby to było takie łatwe... - Westchnął chłopiec.
- I jest. Nie musi być tak łatwo, jak byśmy chcieli, aby było dobrze.
- A co z innymi?
- Z innymi ludźmi?
Chłopiec skinął głową.
- Oni też piszą, piszą swoje historie. Może nie wszyscy spisują je potem w książkach... Ale ich opowiadania przenikają się z naszymi. Wpływają na siebie. Czasami przez to jest w nich wiele cierpienia, złości, rozpaczy, ale nawet gdy nie dzieje się dobrze, nawet gdy nie jest najlepiej możemy znaleźć inspirację i odnaleźć w sobie siłę, by napisać inna zakończenie. Takie, które pochodzi stąd. - Hod wskazał na klatkę piersiową Sinbarda, na której wisiał medalik, po czym kontynuował: - Nie możesz rościć sobie praw do wyłączności w decydowaniu o wszystkim, o wszystkich historiach i wszystkich ludziach. Nawet jeśli wynikało to z twoich najczystszych intencji i pragnienia czynienia dobra. Nie potrzebujesz tego, by tworzyć w spokoju.
Chłopiec mocno odczuł w sobie to przesłanie, a staruszek widząc, że zahaczył o ciężar sercu swojego młodego towarzysza dodał: - Nie jesteś sam Sinbardzie. Nie jesteś sam. Otworzyłeś się na nas i stałeś częścią naszej historii. Nasze drogi spotkały się. Teraz również ty będziesz wyciągał nas ze smutku samotności.
- Będziemy o siebie dbać jak w świątyni!
- Jak w świątyni. - zaśmiał się serdecznie Hod. - Widzę, że opiekunka nauczyła cię wielu pięknych rzeczy. My z Madzią bardzo długo byliśmy samotnymi istotami. Mówię ci siedem nieszczęść razy dwa. Gdzie nie poszliśmy wszystko się sypało. Ale pewnego dnia kiedy oboje mieliśmy już dosyć, po prostu się nam to znudziło i odpuściliśmy. Zaczęliśmy rozmawiać ze sobą. Nasze serca otwarły się na siebie. Pierwszy raz w życiu słuchałem. I widziałem, że pierwszy raz w życiu ktoś wysłuchał jej. Płakaliśmy ze szczęścia i rozmawialiśmy przez kilka dni jedząc bardzo niewiele. Tak sycące było dla nas to doświadczenie.
- Jesteście parą? - Zapytał się chłopiec pełen zdziwienia.
- Jesteśmy przyjaciółmi w podróży. Wspieramy się. Wędrowaliśmy wspólnie przez wiele, wiele lat. Kiedy przydarzyła się nam ta wspólna rozmowa zobaczyliśmy wszystko w całkowicie innych barwach. Kurtyna opadła i zapragnęliśmy zobaczyć świat, w jakim przyszło się nam urodzić. Taki szmat czasu... - Hod dał sobie czas by zanurzyć się we wspomnieniach i ucichł na chwilę, przemierzając oczami po niebie, po czym dodał z wielkim uśmiechem, skrytym w nastroszonej białej brodzie:
- Jestem szczęśliwy.

...


- A Videl? Gdzie on teraz właściwie jest? - Zaczął chłopiec widząc, że jego towarzysz nie ma już potrzeby dalszego opowiadania.
Staruszek zamyślił się na chwilę, po czym odparł:
- On natomiast wrócił do samotności. Poświęcił się jej, by znaleźć to, po co do niej wyruszył.
- I zostawił Korę?
- Kieruje nim teraz dość przewrotne, ale prawdziwe rozumowanie. Poprzez samotność chce znowu nauczyć się jak to jest być razem.
- Chyba nie do końca rozumiem. - stwierdził Sinbard drapiąc się w mimowolnie zmarszczone czoło.
- Jest takie stare porzekadło, taka maksyma, że jeśli czujesz się w swoim domu ciasno i niewygodnie to wprowadź z zagrody swoje zwierzęta i zwierzęta sąsiada i mieszkaj tak przez tydzień. Gwarantuję ci, że po upływie tego czasu pierwsze co powiesz to: "Boże ile tu miejsca! Jak dobrze!".
- Ale Kora była taka szczęśliwa jak o nim opowiadała! Oni się przecież na pewno bardzo kochali!
- I kochają się nadal. - Poprawił chłopca Hod. - Wydaje mi się, że to nie kwestia, czy miłość jest, czy jej brak. Być może czuł, że stać go na coś więcej. Być może uważał, że Kora zasługuje na więcej. Nie wiem. Zadecydowali o tym pomiędzy sobą. Jestem jego przyjacielem i opiekunem, znam jego intencje oraz serce. Ale nie mi oceniać czy jego decyzje są dobre i złe puki nie zobaczę zakończenia. Wnioski będą należały do niego. Mogę jedynie czuwać i podnieść go kiedy upadnie.
- Chcesz, aby był wolny.
- Chcę, aby wszyscy byli wolni i w tej wolności tworzyli piękne historie.
Chłopiec zamyślił się z ciepłym uśmiechem, po czym zwrócił się do staruszka:
- Opowiedz mi o nim proszę. Opowiedz jak się poznaliście.
- Oh! To bardzo długa historia, ale wiem, że ci się spodoba, bo jest w niej wiele piękna i prawdy...







PRYZM - Wędrówki Dusz

Wizja VIII - "Sen"


 ...


- Moja historia z Videlem... - zaczął Hod - rozpoczęła się dość przewrotnie. Było to w czasie, kiedy byłem jeszcze stosunkowo młody, wiele rzeczy mnie przerastało, wiele dziwiło, a jeszcze więcej intrygowało. Miałem swoją wizję świata, wszystko sobie poukładałem i tego się trzymałem.
Dużo wtedy podróżowałem. Bardzo dużo. Po powrocie z wędrówki do sąsiedniego królestwa wpadłem na mojego dobrego znajomego, który bardzo nalegał na wspólne spotkanie.
Usłyszałem wtedy od niego, że w małej mieścinie na granicy prowincji jest malarz. Nie jakiś zwykły artysta, tylko ktoś wybitny. Artysta przez duże A! Malował obrazy tak pięknie, że na całym świecie nie znajdzie się niczego podobnego, a wielu z tych, którzy je widzieli twierdzą, że mają w sobie coś magicznego.
Wyobraź sobie moją ekscytację, kiedy to wtedy usłyszałem. Ja; młody, żądny przygód, z wszelkimi możliwościami jakie mogłem mieć.- Hod zwrócił się z rozpromienionym uśmiechem do Sinbarda. - Musiałem go spotkać, musiałem to zobaczyć. - zaśmiał się staruszek po czym kontynuował rozmarzony:  - Mówili też, że te obrazy spełniają marzenia.
A ja, mój drogi, miałem ich naprawdę wiele.

Zabrałem ze sobą część mojego majątku, dom zostawiłem pod opiekę i wyruszyłem. Mój umysł aż szalał z ciekawości, głowę wypełniały mi obrazy, w których poznałem go już kilka razy. Wymyślałem sobie nasze spotkanie; co powiem, co on wtedy powie. Tak mijały mi chwile.
Wędrówka trwała już kilka dni, a ja z każdym byłem coraz bliżej. A im bliżej byłem, tym więcej było historii o ów malarzu. Miałem wrażenie, że z każdym krokiem stają się coraz bardziej nieprawdopodobne.
Wtedy to postanowiłem sobie, że cokolwiek się nie wydarzy, muszę się z nim zobaczyć.
Nic mnie nie powstrzyma!

Podczas tych dwóch tygodni wędrówki, starałem korzystać z udogodnień jak tylko mogłem. Ostatecznie nie spędziłem jej prawie wcale na nogach. To zabrałem się z jakimiś kupcami, to znowu wędrowna trupa muzyków wzięła mnie pod swoje skrzydła, czasem bimbałem na wozie pełnym siana, którego ciągnął jakiś osiołek, lecz mój umysł był w pełni wypełniony opowieściami mojego przyjaciela.
W końcu dotarłem na miejsce.
I jakże inne było to miejsce. Powietrze czyste. Tereny zielone, słoneczne. Mnóstwo lasów. Krajobraz był całkiem odmienny niż te puste wzgórza piasku, które znasz na co dzień, ale to, co uderzyło mnie najbardziej to to, że ludzie byli tutaj strasznie szczęśliwi. Bardzo dobrze pamiętam to uczucie zdumienia, gdy patrzyłem na roześmiane, pogodnie twarze i nie mogłem powiązać ich z niczym, co do tej pory widziałem w życiu. Tak wielkie szczęście było dla mnie, który wyrastał jako osoba majętna w ściśniętej dzielnicy Starego Dworu, była czymś obcym. A widać było, że życie nie należy tu do najłatwiejszych. Stałem i patrzyłem na to wszystko i poczułem w sercu ciepło, którego jeszcze nigdy nie czułem.
"Chyba tak właśnie pachnie dom" - pomyślałem.
Coś o co się dba, coś co rośnie, by nas nakarmić i dać nam schronienie.

Wróciłem do zmysłów, rozmarzenie rozmyło się, a jego miejsce zastąpiło trzeźwe, racjonalne myślenie.
Idąc brukowaną uliczką stwierdziłem, że ludzie żyją tu prosto, a samo miasto przypominało raczej osadę. Za ścianą drewniano-kamiennych domów, tak inne niż te, które występują tutaj, pośród pustynnego krajobrazu, zauważyłem przepastne łąki i pola uprawne. To był piękny widok Sinbardzie. Co raz przystawałem sobie i starałem się nie dać ponieść się emocjom.
Poprosiłem w końcu kogoś, aby zabrał mnie do tego niezwykłego malarza, o którym tyle słyszałem. Kobieta bardzo chętnie wskazała mi drogę. Nie przysłuchiwałem się zbytnio temu co mówi, choć nie uszło mojej uwadze, że jej głos był bardzo miły. Po kilku minutach wspólnego spaceru byłem na miejscu. Jego dom, jak się okazało, nie był wcale okazalszy od sąsiednich. Miał jednak swój urok, choć akurat tego nie można odmówić żadnemu miejscu w tej mieścinie.
Gdy już mijałem furtkę jego posesji, powiedziała mi jeszcze, że z tego co wie, pan Videl nie przyjmuje w tym momencie gości i prawdopodobnie będę musiał przyjść w innym czasie, czy coś w tym stylu. Byłem jednak pewien, że wziąłem ze sobą wystarczająco dużo kosztowności, by akurat taka drobnostka nie było dla mnie przeszkodą.
Skłoniłem się dziękując za radę i poszedłem prosto do drzwi.

Zapukałem raz. Drugi. Trzeci... i poczułem irytację, że być może ta kobieta miała rację i faktycznie zostanę odprawiony z kwitkiem.
Drzwi jednak otworzyły się minimalnie, ale nikt nie wyszedł mi na spotkanie. Przez szczelinę uchylonych drzwi zobaczyłem, że w środku panuje całkowita ciemnia.
- Czym mogę służyć? - zapytał zza drzwi młody, lecz stanowczy, męski głos. Lecz przez ledwie szparę nie mogłem nikogo zobaczyć.
- Przybyłem z daleka, by poznać wielkiego artystę, który jak mi powiedziano mieszka tutaj.
Zza drzwi dobiegł mnie westchnięcie z nutą poirytowania.
- Jestem zajęty. Wróć proszę za kilka dni. - Odpowiedział mi głos, po czym drzwi zamknęły mi się przed samym nosem.
Byłem oburzony. Nie przypuszczałem, że ktokolwiek będzie miał czelność zachować się w stosunku do mnie w taki sposób.
Starając się pohamować gniew na tyle, na ile mogłem, żeby nie odbiegać zbytnio od uśmiechniętych twarzy które mnie mijały ruszyłem w stronę karczmy, by zadbać o jedzenie i nocleg noc, lub nawet na kilka najbliższych dni. Jak już zobaczę tego artystę, to z chęcią spędziłbym tu po jakiś czas.

Następnego dnia odpowiedź była również odmowna. Miła, lecz odmowna. Wracałem więc do swoich myśli i ubierałem następną próbę w dogodniejszy scenariusz. Każdego dnia w samo południe przychodziłem pod drzwi artysty i codziennie spotykała mnie taka sama, wymijająca odpowiedź. Z braku lepszego zajęcia siadałem sobie na pobliskim murku, i popalając fajkę obserwowałem ludzi na targowisku. Zdziwiło mnie, że artysta nigdzie nie wychodził. Za to wiele osób przychodziło do niego. I wyobraź sobie chłopcze, że wszystkich odprawiał z figą. Śmiałem się w duchu z tej sytuacji, choć jak przypominało mi się ile czasu straciłem przez tego nadętego artystę, to już nie było mi tak do śmiechu. Niektórzy z tych, którzy nie mogli zobaczyć się z malarzem smutno kiwali głową. Niektórzy wracali następnego dnia. Inni nie wracali w ogóle. A ja siedziałem tam. Siedziałem i patrzyłem. W zawieszeniu pomiędzy tym co chcę, a tym co mogę...

Pewnego dnia, kiedy tradycyjnie pocałowałem już klamkę i usiadłem na moim murku, pod drzwi artysty zawitał rosły mężczyzna. Był dobrze zbudowany. Twarz kanciasta z kilkudniowym zarostem, ciemne włosy, które opadały mu po obu stronach twarzy. Odziany w ciemne, niemalże czarne kimono. Przy pasie, przy plecach wisiały dwa miecze. Jeden długi, drugi krótki. Przypominał mi samuraja, o których tyle słyszałem. Kiedy mu się tak przyglądałem, zobaczyłem też, że brakuje mu lewej dłoni. Trzymał ją ukrytą w kimonie, ale gdy zapukał do drzwi wyjął ją na chwilę. Jego twarz wydała mi się smutna. Może zmęczona. Może jedno i drugie. Mógłbym też przysiąc, że nigdy go nie widziałem, a tkwiłem tu przecież od prawie tygodnia.

Jakież było moje zdziwienie, gdy drzwi otwarły się na oścież i nieznajomy wszedł do środka. Krew we mnie zawrzała. I był to gniew straszny, nasycany myślą, że przegapiłem swoją okazję, że to wszystko było na nic i znów przyjdzie mi czekać nie wiadomo ile, aż ten prostak pozwoli mi się z nim zobaczyć. Postanowiłem, że wejdę tam i wygarnę mu co o nim myślę.
- Ty tak powiedziałeś? - Zdziwił się Sinbard, który spokojnie słuchał historii cały ten czas.
- Mówiłem ci, że nie jestem taki święty za jakiego mnie uważasz. - Hod zaśmiał się głośno, po czym kontynuował: - Drzwi nie były zamknięte. Wparowałem do środka, jak do siebie, a w domu cisza. Nikogo. Tylko mrok. Okna zasunięte grubymi zasłonami. Jako, że moja złość nie mogła znaleźć ujścia postanowiłem się uspokoić. Wtedy usłyszałem zza siebie głos, który codziennie słyszałem za drzwiami.
- Dlaczego wnosisz gniew do mego domu?
Całkowicie zdębiałem. Stałem sparaliżowany, nie mogąc nawet się obrócić, ani wykrztusić słowa, czy to z poczucia winy, czy z dominującego tonu w głosie który mnie zaskoczył.
Usłyszałem też metaliczny dźwięk powoli dobywanego miecza. Wtedy to czysty strach przykuł mnie do podłogi.
Nagle kotary przysłaniające wielkie podwójne okno odsłoniły się gwałtownie odsłaniając popołudniowe słońce, oślepiło mnie. Zasłaniając oczy ręką zobaczyłem dwójkę mężczyzn. Starszy śmiejąc się w głos wsparł się po koleżeńsku na niższym mówiąc: - Widzisz mówiłem, że zdębieje się na amen.
- Tato mówiłem ci żebyś nie straszył moich gości. - odpowiedział młodszy z uśmiechem, ale i z tonem pełnym troski, po czym zwrócił się do mnie: - Prosiłem cię abyś przyszedł później, nie wolno mi przeszkadzać kiedy pracuję. Przyjmuję gości tylko gdy kotary są odsłonięte. Wszyscy to wiedzą.
Wtedy przypomniałem sobie, że faktycznie ludzie w karczmie mówili mi o tym wiele razy, jednak ja tkwiłem tylko w swoich myślach. Nie interesowało mnie nic innego jak to spotkanie. Pomijałem ludzi, to co mówili, ich historie. Zamiast cieszyć się urokiem i zabawą, która mnie otaczała siedziałem na swoim murku jak w jakiejś poczekalni. Wtenczas zrozumiałem, że to ja byłem nadęty.
To była pierwsza rzecz, której nauczyłem się dzięki niemu.
Hod uśmiechnął się ciepło do Sinbarda.
- Teraz ja uczę jej ciebie.

Sinbard otworzył oczy.
Był sam w pokoju.
Poranne zmącone spojrzenie powędrowało kolejno na ściany pomalowane na głęboki niebieski odcień i na barwny gruby dywan na środku pomieszczenia.
Słońce było już wysoko, powietrze było ciepłe, a łóżko o wiele większe niż jego miejsce w Świątyni w Pasir Harei.
Wiedział już więc, że nie jest u siebie.
Głowę wypełniły wspomnienia ostatnich dni.
Bartus walczący z mięśniakiem na zatłoczonej arenie.
Wielkie gwieździste drzewo.
Hod.
Rozejrzał się odrobinę skołowany.
Na stoliku nocnym stał soczysty, błękitny kwiat, obok niego książka, którą jak się mu wydawało wręczył mu Hod, lecz teraz kompletnie nie przypominał sobie tego zdarzenia swoim rozbudzonym umysłem.

Jak na zawołanie w pokoju zjawił się staruszek.
- Nie uwierzysz, co mi się śniło! - zawołał z podekscytowaniem Sinbard widząc jak zwykle pogodną twarz Hoda.
- Czyżby? - zaśmiał się Hod, po czym rzucił z uśmiechem: - Zbieraj się przyjacielu. Dzisiaj wracamy.



...


























1 komentarz: