9 sierpnia 2013

"PRYZM" Wizja IV - Przyjaciel



 ...

Wędrówka miała zamknąć się w dwóch noclegach i kilku pomniejszych postojach.
Droga do wietrznego miasta Turan biegła przez pustynię, częściowo zahaczając o kupiecki szlak.
Warunki nie były jednak uciążliwe, ponieważ okolica nie była terenem całkowicie pustynnym.
Teren porastały kępy trawy, różnego rodzaju krzewy i sporadycznie występujące palmy.
Wody, jeśli nie tej naziemnej, to tej płynącej pod ziemią było pod dostatkiem, co owocowało małymi, skromnymi poletkami do prostych upraw i dużą ilością studni, które znajdowały niemalże przy każdym zgromadzeniu mijanych domów.

Czas mijał w radości.
Stopy stąpały ochoczo przy niekończących się psalmach i słowach pełnych pochwały, których Sinbard nie szczędził ani krajobrazowi, ani kaktusom o najróżniejszych kształtach, ani nawet mijanym kamieniom.
Chłopiec komentował niemalże wszystko, opisując kształty, kolory i to jakie uczucia w nim budzą właśnie takie zjawiska.
Hod szedł z tyłu odzywając się od czasu do czasu, lecz głównie przysłuchiwał się z uśmiechem niekończącemu się repertuarowi jego młodego towarzysza.

Co jakiś czas przysiadywali w cieniu by odpocząć chwilkę i napić się wody z manierki.
Wtedy Hod odpowiadał na najróżniejsze pytania dotyczące otaczającej ich roślinności owadów i zwierząt.
Ciekawość Sinbarda nie miała końca.
Rozmowa wirowała z tematów prostych, ku ważnym, by wrócić z powrotem do spraw przyziemnych.
Wydawać się mogło, że chłopiec jeszcze nigdy nie mógł z nikim rozmawiać w ten sposób.
Nikt nie mógł odpowiedzieć tak rzeczowo i konkretnie na jego pytania.
Hod z racji swojego wieku miał ogromny bagaż doświadczeń, którym dzielił się z wielką lekkością, tym bardziej widząc pasję i radość przemawiającą przez jego młodego towarzysza.

Gdy słońce zaczęło przybierać kolor czerwonej pomarańczy, powoli chowając się za odległymi szczytami wydm, zbliżał się czas postoju i noclegu.
Nie mogąc zaoferować wiele, podróżnicy, liczyli na uprzejmość przypadkowych ludzi, postanowili podejść do najbliższego zbiorowiska domów, by poprosić o gościnę.

Gdy tak szukali zamieszkanego skrawku pustyni, w którym mogliby odpocząć, złapała ich już noc.
I sytuacja mogłaby uchodzić za baznadziejną, gdyby nie palące się w oddali ogniska, które prowadziły ich przez wydmy, niczym latarnie.
Schodząc z ostatniego wzniesienia podróżnikom ukazał się iście magiczny obraz.
Na samym dole zbocza widać było kilkanaście budynków otoczonych przez niski mur ułożony z kamieni.
Bujna roślinność oświetlana płomieniem ognisk rzucała tańczące cienie na zboczach otaczających osiedle wydm, które wydawały się żyć własnym życiem.
Widok ten wprawił Sinbarda w osłupienie.
Często podróżował, wybierał się na długie eskapady w tereny, w których jeszcze nie był, docierając nawet na skraj pustynnej krainy.
Ale w całym swoim życiu nie widział jeszcze czegoś takiego.
Hod zostawił chłopca, sam na sam ze wzruszeniem i poszedł zapytać o nocleg.

Nie minęła jednak chwila a staruszek wrócił, machając przywołująco do wciąż rozglądającego się w podziwie chłopca.
Podchodząc do garstki ludzi zgromadzonych przy sporym ognisku, Sinbard ukłonił się grzecznie i wodząc w ciszy wzrokiem po twarzach ludzi wsłuchiwał się w słowa Hoda.
Osobą, która zgodziła się ich ugościć, był miejscowy kowal o imieniu Ron, z którym Hod prowadził teraz ciepłą rozmowę.
Wokoło ogniska siedziało kilka przyjaznych twarzy, które wydawały się niezwykle radośnie nastawione do przybyłych wędrowców, lecz większość mieszkańców spała już, albo właśnie zbierała się do swoich domów.
Ron trudnił się wyrobem narzędzi i pomagał w zbiorach sąsiadom, z którymi wydawał się utrzymywać bliskie kontakty.
- Niecałe dwa i pół roku temu zmarła moja ukochana żona, po tym w świat wyruszył również mój jedyny syn. Wyruszył do wielkiego miasta by pracować i rozwijać się. Bardzo przeżył stratę matki, nie winię go, że pragnie zaznać szczęścia. - opowiedział, kowal nie ukrywając wzruszenia - Szczerze cieszę się, że będę mógł przyjąć kogoś w gości, ponieważ mój dom i tak, od dłuższego czasu jest pusty. - uśmiechnął się do podróżników i utkwił smutny, melancholijny wzrok w ognisku.
Sinbard, którego chwyciła za serce szczerość obcego człowieka przełamał swoje skrępowanie i w emocji powiedział skłaniając się nisko:
- Ja również straciłem swoich rodziców. Ale zawsze uczyli mnie, że cokolwiek się nie wydarzy, będą bardzo blisko. Że zawsze są ze mną. - Sinbard wyprostował się i zwrócił bezpośrednio do gospodarza - Dlatego nie smuć się, bo Twoja żona też zawsze będzie przy Tobie. - Oczy chłopca zaszły łzami - Jesteś bardzo dobry. Dziękujemy ci, że pozwalasz nam spędzić tutaj noc. - Dodał pochylając się znów w geście wdzięczności.

Kowal spojrzał z wielkim zdumieniem na młodego chłopca i dostrzegł w nim tylko wielką determinację i szczerość.
- Czym jest ten symbol, który nosisz na szyi?- zapytał kowal którego wprawne oko dostrzegło, że chłopiec chwycił wisiorek zawieszony na rzemyku.
- To jest... To jest... - Wyjąkał chłopiec zanosząc się łzami - To jest ostatni podarunek, który dała mi mama zanim odeszła.
Sinbard wyciągnął spod koszuli małe kółko wykonane z kości.
-Koło symbolizuje i ma mi przypominać, że już jestem cały. Że jestem kompletny taki jaki jestem. - wyjaśniał chłopiec, a każde jego słowo wypełnione było wielka miłością, mimo, że na pewno wypowiadane było w myślach już niezliczoną ilość razy. - A dziurka pośrodku uczy... - Sinbard spojrzał przez zaokrąglony otwór. - żebym przez właśnie taki pryzmat postrzegał ten świat.
Chłopiec ścisnął w dłoni wisiorek i przycisnął mocno do piersi.
Ron zwrócił się do Hoda i patrząc na niego w wielkim wzruszeniu powiedział:
-Strzeż go bracie. Chroń tą niewinność od złego. To dziecko jest...
Hod skinął głową przerywając słowa, jakby chciał wyrazić oczywistość tej prośby. 

Ron wstał, podszedł do podróżników i kładąc wielką kowalską dłoń na ramieniu chłopca rzekł:
- O każdej godzinie dnia i nocy jesteś zawsze gościem mojego domu.
Sinbard nie wiedział co odpowiedzieć na tak silnie wypowiedziane słowa, więc ukłonił się lekko i odwzajemniając spojrzenie gospodarza uśmiechnął się.

- Dlaczego Ron prosił byś mnie strzegł? - Zapytał Sinbard, gdy przy palenisku zostali sami, we dwójkę.
Hod nie odrywając wzroku od ognia odparł:
- Kiedy bylem o wiele młodszy, trochę starszy niż ty, żyłem według wartości, które byłem w stanie w sobie odkryć. I choć starszy niż ty jesteś teraz, bylem bardzo podobny w ekspresji do ciebie. Byłem beztroski ponieważ uważałem, że to, co odkryłem ja, jest oczywistością dla każdego człowieka, że te wartości przyświecaja każdemu istnieniu.
Wedle tej myśli żyłem z ludźmi. Jakbym żył z samym sobą, jakby wszyscy byli tacy jak ja. Choć w tamtym czasie jeszcze nie postrzegałem tego w taki sposób. Po prostu bylem. Wokoło działy się rzeczy ważne lub mniej. Ale przeważnie działy się rzeczy piękne.

Bylem bardzo szczęśliwy.
Stworzyłem w sobie wizję świata i pokochałem ją. Pokochałem taki świat. Lecz ludzie nie zachowywali się tak jak czułem. Coraz częściej zdawałem sobie sprawę, że postępują wedle swojego osobistego zrozumienia i poznania. Wtedy też wszystko jakby pękło. Podzieliło się. I zobaczylem, jak wiele jest w tym świecie krzywdy i cierpienia. Jak wiele jest przykrosci w doświadczeniu innych ludzi. Wtenczas "wartosci" stały się "Wartościami". Przedtem były jedynie zabarwieniem tego jak sie zachowywałem. Bukietem kolorów, który pragnąłem wręczać każdemu, bo to było dla mnie największą radością.
Pamiętam, że kiedy zwątpiłem poczułem się bardzo samotny. Bardzo samotny i bardzo mały. Wtenczas różne rzeczy przychodziły mi na myśl. Ale nie straciłem z oczu tego, co towarzyszyło mi na początku. Tego co odkryłem w sobie. Ron musiał przeżyć coś bardzo podobnego. Doszedł do pewnego zrozumienia i wybrał zostać przy tym co umiłował. - Hod dotknął wisiorka zawieszonego na szyi chłopca i kontynuował: - Dlatego patrząc na ciebie, przez pryzmat samego siebie, poprosił mnie bym był przy tobie, w momencie zwątpienia.
- Czyli będziemy razem podróżować? - Sinbard wybuchnął niesłychaną i prostą radością.
- To ci teraz obiecuję. - odparł staruszek uśmiechając się czule.
Sinbard z uśmiechem spojrzał w gwiazdy:
- To wszystko co mi teraz powiedziałeś to coś bardzo pięknego - powiedział we wzruszeniu chłopiec. - Czuje, że to coś ważnego, choć nie wiem do końca dlaczego.

Hod utkwił wzrok w palenisku.
- Tak. Życie to coś bardzo ważnego - powiedział wstając.
- Ja jeszcze trochę zostanę. - stwierdził delikatnie Sinbard, widząc jak jego opiekun zamierza udać się do przydzielonego im pomieszczenia.
- Jutro długa droga. Po śniadaniu wyruszamy. - Ostrzegł staruszek.
- Dobrze - odparł krótko Sinbard takim tonem, że Hoda opuściły wszystkie wątpliwości, uśmiechnął się więc do chłopca i zniknął w półmroku budynku.

Niknące światło przygasającego ogniska, ukazało bezkresne nocne niebo zasłane gwiazdami.
I można byłoby teraz przysiąc, że jest ich teraz prawie tyle, co myśli w głowie młodego chłopca.
Myślał o rodzicach, wspólnych chwilach, o tym co jeszcze go spotka.
Podziękował za to, że nie musi być już sam, oraz za to, że znaleźli schronienie na tę noc i to u takiego dobrego człowieka.
I prosił gwiazdy i jasny pustynny księżyc o to, by jutro tez im się udało.

W pomieszczeniu, które przydzielił im gospodarz, na lewo od wejścia, na drewnianym łóżku leżał z zamkniętymi oczami Hod.
Odpoczywając w jakimś medytacyjnym stanie nie zareagował na ciche skrzypnięcia podłogi uginającej się pod naciskiem młodych stóp.
Po chwili skrzypnęło łóżko po przeciwnej stronie pokoju.
Ciche westchniecie Sinbarda, który myślał, że udało się mu zachować wystarczającą ciszę, by nie zbudzić towarzysza, rozbawiło Hoda, lecz pozostał w całkowitym bezruchu.
Jednak słysząc, już nie tak ciche, dźwięki szamotania się chłopca z kołdrą, ledwo udało mu się zachować spokój i się nie roześmiać.
Powściągnął się jednak i pozostał zawieszony w stanie z pograniczu snu i medytacji.

Chłopiec faktycznie znajdował się już w swoim łóżku.
Jego myśli wciąż wypełniały przeżyte dzisiaj chwile.
Przywoływał je teraz po kolei, tak jak dziecko pieczałowicie wyciąga z pudełka swoją ulubioną kolekcję zabawek.
Czół się tak jakby znalazł jakiś skarb.
W całym tym podekscytowaniu ogarnęło go jednak zmęczenie, a wraz z nim przyszła niezmożona senność, jakby ciało samo dawało mu już wyraźny sygnał, że musi zregenerować siły jeśli jutro ma przeżyć tyle, albo jeszcze więcej wrażeń.

- Dobranoc Hod - powiedział cicho chłopiec przewróciwszy się na bok, po czym odleciał w bezkres krainy snu.

Rano, kiedy ostre promienie pustynnego słońca rozgościły się w całej sypialni, chłopiec wstał i przecierając od snu oczy zobaczył, że łóżko jego towarzysza jest puste i zadbane tak, jakby nikt w nim tej nocy nie spał.
Pojawiło się dziwne uczucie i pewien rozpaczliwy smutek, że to wszystko to był tylko sen.
Zwykła senna fantazja.
Zaczął doszukiwać się zaprzeczenia tej myśli, rozglądał się za butami, albo torbą jego starszego towarzysza, czymkolwiek co mogłoby wyrwać go z tej strasznej zalewającej go panicznym, zimnym potem konsternacji.

Strach wymieszany ze smutkiem pękł jak bańka mydlana, kiedy do pokoju wparowała energicznie roześmiana broda, twarz, a za nią reszta ciała Hoda.
- Nareszcie! Wstawaj szybko! Śniadanie gotowe! - Zawołał pogodnie Hod. - Ron porozmawiał ze swoim przyjacielem, który właśnie udaje się z karawaną do Turan! Jak się pospieszysz to być może zdążymy dotrzeć tam jeszcze dzisiaj!
Chłopcu łzy radości wypełniły oczy, i choć Hod chyba mylnie odczytał ich powód, skinął pogodnie do chłopca i wyszedł.
W tym właśnie momencie, w duchu, przed samym sobą, Sinbard przyznał, że jeszcze nigdy nie był tak szczęśliwy.

Po krótkim instruktarzu dotyczącym jazdy na wielbłądzie i kilkukrotnym upewnieniu się przez Rona, że jego goście mają na drogę wszystko czego potrzebują, Hod i Sinbard pożegnali się ciepło i karawana ruszyła.
Kolorowy sznur zwierząt, bagaży i towarów ruszył przez wydmy.
Chłopiec, siedząc wraz z Hodem na tylko częściowo załadowanym wielbłądzie na samym na końcu karawany, machał Ronowi na pożegnanie, aż znikł całkowicie za wzniesieniem wydm.

Podróż trwała teraz bardzo szybko ponieważ nie musieli stawać już tak często, by odpocząć i zebrać siły, ponadto wielbłądy znacznie lepiej pokonywały wniesienia.
W takim tempie mieli dotrzeć do Turan przed zmierzchem.
Uradowani takim zrządzeniem losu Hod i Sinbard toczyli energiczne rozmowy o najróżniejszej materii.
Gdy stanęli na kolejnym już wzniesieniu, pogodną i niekończącą się wypowiedź Sinbarda o tym, jak praktyczne i dobre jest to, że mogą podróżować na wielbłądzie przerwał ciepło Hod:
- Już jesteśmy.
I gdy chłopiec utkwił wzrok w wielkim mieście pełnym budynków, ulic i poziomów, Hod kontynuował:
- Wietrzne miasto Turan, które przywołuje osoby żadne przygód, zabaw i emocji. Pustynna stolica rozrywki i bogactwa. Myślę, że jeszcze czegoś takiego nie widziałeś. Ludzie są tutaj trochę inni, ale to pewnie dlatego, że są trochę bardziej bogaci.
- A kim jest twój przyjaciel? - zapytał ciekawie Sinbard.
Hod zastanowił się chwilę, jakby pytanie nie było oczywiste, po czym odparł:
- Jest silny, choć przejawia swa siłę w dość prostacki sposób. Jakiś czas temu powierzono mu przedmiot, by się nim opiekował.
- Czyli to taki jakby strażnik! - wydedukował z przekonaniem chłopiec, wyłaniając się po chwili z wizji nieznajomego, którą ułożył sobie w myślach.
- Tak, coś w tym rodzaju. - zaśmiał się głośno Hod - kiedy mijali wielkie okute żelazem drewniane wrota pierwszej bramy prowadzącej do miasta.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz