- Motyl Marcin -
Była sobie kiedyś robak o imieniu Marcin.
Marcin był gąsienicą.
Zrodzony w zieleni, pośród kwiatów...
Świat widziany jego oczami był piękny.
Słońce i trawa bujane wiatrem.
To mogło trwać wiecznie.
Niestety na życie jego i jego braci.
Czyhało w gąszczu wiele niebezpieczeństw.
Również niebo, skrywało ptaki, które starały się zaspokoić swój głód.
Widząc los, jaki spotkał jego bliskich...
Miał jedno, jedno jedyne, lecz niezwykle silne marzenie.
Mianowicie, pragnął stać się tak silny, że nie spotka nigdy żadnego wroga.
Zjadał więc w ogromnych ilościach zieleń, pośród której przyszedł na świat.
Pragnienie podziwiania tego wszystkiego, czucia barw, smaku... sprawiło, że szukał siły.
Chciał stać się bardzo silny, by w chwili niebezpieczeństwa wystarczyło jej, by wyjść obronną ręką.
Dni mijały.
I Marcin stał się naprawdę dużym robakiem.
Był bodajże największy pośród swoich braci.
Wtedy to poczuł, że zrobił wszystko co naprawdę mógł.
I w tym poczuciu spełnienia - zasnął.
By pewnego dnia...
Otwierając swoje oczy...
Ukazał mu się świat, jakiego jeszcze nie widział.
Trawa jest zieleńsza.
Światło świeciło jeszcze bardziej.
Zafascynowany tym jeszcze skrajniejszym doznaniem...
Nagle jakby oderwał się od tego wszystkiego.
Jakby był lekki i swobodny jak babie lato.
Czół wiatr, prądy powietrza.
Wirując w zachwycie pod promieniami słońca...
Poczuł.
Że ziściło się to czego tak bardzo pragnął.
Tylko w sposób o jakim nie śmiał marzyć.
O jakim nawet nie przypuszczał, że jest możliwe.
W głębokiej podzięce dziękował za ten cud.
Za to, że zamiast siły i konfliktu życie dało mu skrzydła.
Którymi mógł wzbić się tak wysoko.
Gdzie nie potrzeba było żadnej potęgi, ponieważ nie docierał tu żaden wróg.
Był tylko on i uczucie i ich wspólny lot.
Zanurzył się w tym ekstatycznym uczuciu niemalże bez reszty.
Lecz jego serce przeszył wielki strach.
"Co z moimi przyjaciółmi i braćmi" - mówił głos.
Spojrzał z przejęciem w dół.
Wszystko co znał z tak bliska, było teraz tak malutkie.
Tak daleko.
Zamarł w bezradności, rozerwany pomiędzy uczuciem a wspomnieniami.
I właśnie w tym momencie.
Niczym wyrzucona z dłoni kula liści.
Zatrzepotały wokoło niego skrzydła wszystkich jego bliskich.
Niesionych powiewem ciepłego wiatru.
Wirując poprzez bezmiar nieba.
Z głębi swojego motylego serca.
Podziękował życiu raz jeszcze.
Za to, że nie musiał stawać przed wyborem rzeczy, którą kocha bardziej.
Za to, że zostały przy nim skrzydła i jego bliscy.
Mu podobni.
I kiedy był już stary.
I opowiadał swym dzieciom historię swojego życia.
Z otwartym na oścież sercem.
Głosił tą właśnie lekcję.
Że...
Miłość nie wybiera.
Miłość po prostu jest.
I czasami naprawdę potrzeba o wiele mniej niż moglibyśmy sądzić, by wzlecieć na Jej skrzydłach.